Londyn-Heathrow. Wrzesień. Mimo chłodnego poranka, ocieram pot z czoła. Wokół mnie słychać niekończący się szum rozmów i monotonny stukot kółek walizek. Tłumy ludzi napierają z każdego możliwego kierunku. Na własnej skórze odczuwam, że to nie przelewki – tutaj wszyscy gdzieś się spieszą, lądują, wylatują, czekają. W końcu to jedno z największych lotnisk świata, przez które rocznie przewija się 70 milionów pasażerów.
Próbując uciec od wszechobecnego lotniskowego gwaru, przypominam sobie inne lotnisko, na którym miałem okazję być kilka miesięcy temu. Lotnisko położone na wyspie, będącej popularnym celem urlopowym, w tym także dla naszych rodaków. Jakże inne od londyńskiego molocha – tutaj jedynym odgłosem był szum wiatru.
Z tego lotniska nic już nie wzbije się w powietrze, a zamiast lśniących i błyszczących Boeingów i Airbusów, przed oczami mam rdzewiejący wrak samolotu. Niczym w Czarnobylu: czas się zatrzymał.
Ale po kolei. Zapraszam do podróży w czasie. Nie tak wcale odległym.
Witajcie na Cyprze. Port lotniczy w Nikozji (kod IATA: NIC), zbudowany w 1930 roku, miał wszelkie przesłanki do tego aby stać się ważnym punktem na lotniczej mapie świata. Położony 8 kilometrów od stolicy Cypru, dzięki położeniu wyspy między trzema kontynentami – mógł być świetną bazą: czymś w rodzaju łącznika pomiędzy państwami położonymi w bliskiej odległości.
Port funkcjonował doskonale. Ale nadszedł ten dzień: 20 lipca 1974. W połowie lipca, kilka dni wcześniej, miał miejsce zamach stanu na Cyprze – jego celem była natychmiastowa unia Cypru z Grecją... czyli enosis. Zamach się nie powiódł, natomiast wojska tureckie rozpoczęły inwazję. Jednym z jej pierwszych etapów było zbombardowanie portu lotniczego. I to właśnie był TEN dzień, w którym wszystko de facto zamarło...
Fot. Collage / thetoc.gr