Podróż rozpoczyna się w środę 2 maja w deszczowy poranek w szkockim mieście Aberdeen. Na termometrze ledwo 5 stopni powyżej zera. Humor jednak dopisuje – w końcu za kilkadziesiąt godzin temperatura powietrza w miejscu docelowym wynosić będzie zdecydowanie więcej…
Wszystko zaczęło się w lutym, kiedy to na łamach F4F pojawiła się informacja o tanich lotach z Europy do Brazylii. Wystarczyła krótka chwila namysłu, przekonanie osoby towarzyszącej, załatwienie urlopu, by po 24 h być szczęśliwym posiadaczem dwóch biletów na trasie Milan Malpensa – Madryt – Salvador – Aracaju i z powrotem. Cena: 214 GBP (1120 PLN) za osobę.
Tak duże wyprzedzenie czasu daje wiele możliwości organizacyjnych i cenowych. 1 GBP (5 PLN) to cena biletu za odcinek Aberdeen (gdzie mieszkam) – Glasgow zakupiony z wyprzedzeniem w znanym pewnie większości Megabusie. Po przyjeździe spotykam się ze znajomym, który towarzyszyć mi będzie przez kolejne dni podróży. Szybki wypad na pobliski deptak, ostatnie zakupy przed podróżą, po czym udajemy się na dworzec centralny aby pociągiem dostać się na lotnisko Prestwick.
Dlaczego ten odcinek warto odbyć pociągiem? Ano dlatego, iż z każdego miejsca w Szkocji otrzymujemy 50% zniżki na bilet jeśli naszym celem podróży jest lotnisko Prestwick. Opcja ta nie działa przez Internet, więc po bilet udajemy się do kasy. Po przejrzeniu kart pokładowych pani kasjerka wypisuje 2 blankiety, po czym oznajmia, iż dzisiaj, dzięki miejscu do którego się wybieramy, pociągiem jedziemy za FREE (jak my to lubimy). Podróż zajmuje ok. 45 min.
W punkcie drop-off Ryanair zrzucamy nasz bagaż główny, szybkie przejście kontroli bezpieczeństwa i po chwili startujemy do miejsca docelowego – Mediolanu Bergamo. Cena przelotu: 34 GBP (177 PLN) + 15 GBP (78 PLN) – bagaż główny (niestety wszystkie możliwe promocje w Ryanair skutecznie omijały tę konkretną datę).
Jest 21:00, szybko udajemy się na pobliski przystanek i kupujemy bilet w dwie strony do centrum Mediolanu (15 EUR / 12 GBP / 63 PLN). Po 50 minutach jazdy przesiadamy się do drugiego autobusu jadącego na główne lotnisko Malpensa i tu również nabywamy bilet powrotny w podobnej cenie – 16 EUR. Po 23:00 wysiadamy jako jedyni, reszta grupy pasażerów jedzie dalej do Terminala 2. Spanie na lotnisku? Nie tym razem.
W pobliskim Holiday Inn czeka na nas rezerwacja zakupiona przy użyciu Grouponu z HotelClub (również info z F4F) za łączną kwotę 29 GBP (150 PLN). Do hotelu dostajemy się bezpłatnym busem. Szybka reorganizacja bagaży i do łóżek.
3 maja (w czwartek) hotelowy bus odwozi nas pod halę odlotów Malpensy. Po przejściu wszystkich lotniskowych formalności wygodnie zasiadamy na krzesełkach w oczekiwaniu na nasz lot. Po przeciwnej stronie miejsca zajmują dwie sympatyczne panie z Polski. Po cichu obstawiamy, że chyba też lecą tam gdzie my… Boeing 737-800 (obłożenie lotu jakieś 40%) pokonuje odcinek do Madrytu w 2 h. W trakcie lotu zostaje upomniany przez panią stewardessę za używanie smartfona. Air Europa zabrania korzystania z urządzeń elektronicznych przez cały czas trwania lotu. Po wylądowaniu w Madrycie od razu znajdujemy się w hali odlotów. Po 20-minutowym spacerze dochodzimy do odpowiedniego terminala. Okazujemy paszporty, odnajdujemy naszą bramkę i grzecznie ustawiamy się w kolejce do wejścia na pokład Airbusa A330, niemalże tuż za paniami z Polski znanymi nam z lotniska w Mediolanie.
Przed wejściem na pokład okazujemy także bilet powrotny. Pani wkleja naklejkę z datą na tylną część paszportu i droga wolna. Lot trwa 9 h, obłożenie lotu niskie – sięgające może 50%. Obsługa wykonuje swoje zadania w sposób należyty i profesjonalny. Jedyny minus to kiepska komunikacja w języku angielskim. Na prośbę o „slice of lemon” Pani ze zdumieniem zapytuje: „que? slice of what? Hamon?”, by po chwili metodą „Kali mieć Kali mówić” otrzymać to, o co się prosiło.

Start z Madrytu
Po 9 godzinach lotu lądujemy. O 21:00 Salvador wita nas duchotą. Bagaże zostają na lotnisku, my sprawnie przechodzimy kontrolę paszportową i już możemy cieszyć się brazylijską ziemią. W poszukiwaniu bankomatu zderzamy się także z tutejszą rzeczywistością. Bankomatu na lotnisku nie ma! Tzn. jest gdzieś, ale nie wiadomo gdzie, a po angielsku nie mówi nikt. Taksówkarz znający podstawowe podróżne słowa po angielsku na nasze pytanie o bankomat wysyła nas do przedstawicielki korporacji na lotnisku. Do you speak english? –Yes – przekonywająco odpowiada miła pani. Gdy pytamy o bankomat, na jej twarzy pojawia się promienny uśmiech, lecz kręci głową, że jednak nie rozumie… Wiec pytamy: Can we pay by card? – i niestety sytuacja powtarza się. Z panią raczej się nie dogadamy. Kątem oka odnajdujemy terminal na biurku pani od taxi i już wszyscy wiedzą o co chodzi. 54 RS (16 GBP / 83 PLN) – tyle kosztuje nas 25-minutowa przejażdżka do miejsca noclegu. W recepcji podobnie jak na lotnisku. Miły pan Brazylijczyk oczywiście umie po angielsku, jednak ostatecznie nie wykazuje się znajomością ani jednego słowa;) Z racji naszej małej prośby odnośnie późniejszego etapu podróży w porozumiewaniu pomógł komputer i Google Translate. Koszt noclegu 89 RS (27 GBP / 140 PLN)
Jest 4 maja (piątek), godzina 5 rano. Opuszczamy miejsce noclegu i udajemy się na lotnisko. Tym razem transport za 35 RS (10 GBP / 52 PLN) nieoficjalną taxi oferowana przez recepcję. Na lotnisku szukamy stanowiska TAM Airlines – dziś lecimy do Aracaju. Na miejscu okazuje, się ze lot odbędziemy linią Trip. Przechodzimy przez pierwsze w Brazylii security, które wydaje się być nieco mniej skrupulatne niż ma to miejsce na europejskich lotniskach. Schodzimy do bramek – ewidentnie wyczuwamy spojrzenia miejscowych na naszych skromnych osobach. Ich wyraz twarzy mówi jakby: „he? oni chyba pomylili bramki”. Podczas oczekiwania w małej hali odlotów zagaduje nas pan w garniturze. Pan rozmawia po angielsku i to nawet w stopniu zadowalającym. Pyta: skąd? dokąd? po co? itd. Na swoim tablecie pokazuje nam wyszukane w Google brazylijskie wyspy i plaże. Udziela także kilku porad na temat bezpieczeństwa w Brazylii. Pytamy o bezpieczeństwo metra w Rio De Janeiro. Pan uśmiecha się i odpowiada – Tam nie ma metra… No cóż, jak się później okaże – jest i to całkiem bezpieczne.
Skwar leje się z nieba a jest dopiero 7 rano, wsiadamy do ATR-a i w górę. Po 45 minutach lądujemy, odbieramy nadane w Europie bagaże i szukamy… przechowalni bagaży. Niestety lotnisko małe, więc takich przywilejów brak. Nasz kolejny lot do Recife dopiero o 14. Nie pozostaje nic tylko czekać na możliwość nadania bagażu w linii lotniczej. Siadamy na krzesełkach blisko sklepu z książkami. W środku dwie miłe młode panie. Może one będą wiedzieć co można zrobić z bagażami na tym lotnisku. Niestety, my nie mówimy po portugalsku, a panie nie rozumieją ani słowa po angielsku. Jednak jedna z nich wpada na pomysł użycia Google Translate w swoim telefonie i po chwili wszyscy wiedzą o co chodzi. Z bagażami jednak nic zrobić się nie da. Na nasze szczęście około 10 pojawia się ktoś z GOL Airlines, pytamy o nadanie bagażu… – na ponad 4h do odlotu nie stanowi to żadnego problemu. Nadajemy, wsiadamy w taxi, przepłacamy 20 RS (6 GBP / 31 PLN) i jedziemy na pobliską plażę. Ściągamy buty i boso wkraczamy na teren pięknej piaszczystej plaży. Pani przechodząca z przeciwnej strony coś mówi do nas po swojemu i pokazuje na nasze stopy… po chwili wiemy co miała na myśli… Piasek okazuje się tak gorący, że bez klapek czy butów przejść się nie da. Widoki iście wakacyjne. Po jednej stronie błękitna ciepła woda a po drugiej gorący, biały piasek – duża ilość gorącego białego piasku. Lubicie taki moment kiedy idziecie plażą i nagle wasze nogi zalewa fala? To wyobraźcie sobie taki moment kiedy wasze nogi zalewa fala z woda o temperaturze ok. 28 stopni. Fantastyczne uczucie, tym bardziej, że jeszcze 2 dni temu marzliśmy w kurtkach w szkockim Glasgow.
Wracając z plaży kosztujemy drobną przekąskę z pobliskiego sklepu i mijamy pana z osiołkiem zbierającego chyba suchą trawę. Czas wracać na lotnisko. Wybieramy autobus, idziemy na pobliski dworzec, jednak aby wejść na dworzec trzeba zapłacić za bilet, a aby się czegokolwiek dowiedzieć trzeba znać portugalski. Z rozkładu wyłapaliśmy, że autobus na lotnisko dopiero za godzinę. Ostatecznie wracamy na postój taxi. Tym razem przepłacamy 15 RS (4.5 GBP / 23 PLN). Na miejscu otrzepujemy się z resztek plażowego piasku i udajemy się do security. Dziś lecimy do Recife z przesiadką przez… Salvador – tam byliśmy już dziś o 5 rano.
Wszystkie loty wewnętrzne w Brazylii odbywamy linią GOL . Jest to tutejszy odpowiednik Ryanair, jednak z tanimi liniami ma wspólne jedynie ceny. Bagaż rejestrowany zawsze wliczony w cenę, a boarding odbywa się przy podziale miejsc. W pierwszej kolejności wsiadają wykupione priorytety, matki z dziećmi bądź inne osoby, którym gołym okiem widać, że pierwszeństwo wejścia na pokład się należy. Następnie wsiadają pasażerowie z tylnej części samolotu, a następnie przód. Wszystko szybko i sprawnie. Odniosłem wręcz wrażenie, że sprawniej niż w niejednej odprawie w europejskich tanich liniach, gdzie rezerwacji miejsc nie ma. Na pokładzie dostajemy darmowe napoje do wyboru.
Wieczorową porą ogromne Recife wita nas 27 stopniami i deszczem. Lotnisko od naszego hotelu dzieli dystans 30 minut pieszo. Zmęczeni po lotach od samego rana wybieramy taxi i płacimy oficjalną cenę 17 RS (5 GBP / 26 PLN) . Pani w hotelowej recepcji na nasze pytanie o najbliższy bankomat kręci nosem, ale po chwili ochoczo reaguje, że rozumie po czym daje nam zamek do pokojowego sejfu… nieznajomość angielskiego nie robi jednak już na nas żadnego wrażenia.

Plaża w Recife
Następnego dnia odnajdujemy bankomat w pobliskim supermarkecie. Ciekawostką w Brazylii jest to, że bankomatów nie znajdziemy w ścianach przy chodnikach jak w Europie. Gdyby tak było, prawdopodobnie długo by nie zagrzały miejsca. Znajdziemy je np. w halach supermarketów, stojące sobie swobodnie pod czujnym okiem ochrony. Dodatkowo bankomat nie „połyka” karty, a jedynie wkładamy ja do czytnika, tak jakbyśmy płacili karta w kasie.
Mamy także szczęście być świadkami wywozu utargu z supermarketu. Furgon opancerzony zdecydowanie bardziej niż w Europie, a pan ochraniający panów niosących gotówkę zaopatrzony jest w dość pokaźną broń wielkości połowy dorosłego człowieka, z którą absolutnie się nie kryje.
W samym markecie jak dla Europejczyka tanio. Stojąc w kolejce do kasy, pani za nami szturcha kolegę, uśmiechając się do niego. Pokazuje na swoje 3 artykuły i garść drobnych w ręce. Jednoznacznie daje nam do zrozumienia abyśmy zapłacili za jej produkty. Sytuacja szokuje nas na tyle, że nie wiemy co zrobić. Ostatecznie uznajemy, że nie możemy być przecież bankomatem dla każdego miejscowego, a pani wcale na biedną nie wygląda. Po wyjściu z marketu, gdy czekamy na zielone światło, przez 3-pasmową, tyle że bez pasów, raczej ruchliwą i nie do końca oświetloną ulice przemyka… wychudzony osiołek ciągnący wóz na dwóch kołach. Niby nic dziwnego, ale osiołkiem dowodzi dwoje na moje oko 10-letnich dzieci, a na pokładzie wozu kolejnych czterech pasażerów w podobnym wieku….
Przez najbliższe 4 dni relaksujemy się głównie na plaży. Raz z lepszym, raz z gorszym skutkiem, gdyż przelotne deszcze o tej porze roku lubią dawać o sobie znać. Plażowanie w Brazylii wygląda bardzo podobnie jak w Europie. Z tą jednak różnicą, że woda jest naprawdę bardzo ciepła. A poza tym, podobnie jak u nas – cała masa sprzedawców, oferujących wszystko i nic, a panowie i panie od leżaków i parasoli krzyczą, wołają i zapraszają na swój fragment plaży. Do tego wszystkiego wszędzie gra muzyka.
Obok naszego hotelu mieści się bazar otwierany późnym popołudniem, dzielący się na 2 części: pamiątkowo-odzieżową i żywnościową z lokalnymi przysmakami. Pewnego wieczoru siedzimy na pobliskim placu na murku i zajadamy się pieczoną mozarellą z grilla, gdy nagle przysiada się brazylijski „ktoś”, radośnie oznajmiający nam „hey amigos!”. Tym kimś okazuje się ten sam Brazylijczyk, który zaczepił nas poprzedniego dnia przed hotelem oferując swoje „usługi” w formie „załatwię wam wszystko, czego chcecie i zawsze znajdziecie mnie tutaj”. Wówczas podziękowaliśmy i oddaliliśmy się, tym razem siedzieliśmy i oddalać nam się nie chciało – co, jak się później okaże, było naszym błędem.
Brazylijczyk płynnie mówiący po angielsku pyta nas o rożne rzeczy, na co my półsłówkami odpowiadamy rzeczy niekoniecznie zgodne z prawdą. Nasz amigos bez skrępowania oferuje nam swoją pomoc w rzeczach różnych, na co grzecznie ale stanowczo mówimy nie. W pewnym momencie zdradzamy, że idziemy na kolację, na co nasz Amigo ochoczo reaguje, iż jako nasz przyjaciel chętnie pójdzie z nami i poopowiada nam o Brazylii – tylko weźmie prysznic i spotkamy się w umówionym miejscu… W tym momencie stało się jasne, że trzeba się ulotnić od tego człowieka w trybie ekspresowym. Udajemy, że nie zrozumieliśmy jego restauracyjnej prośby – ten jednak ponawia ją. Wymigujemy się brakiem chęci na jedzenie i staramy udać się do hotelu oddalonego jakieś 30 metrów od placu. Żegnamy się z naszym Amigo, jednak ten podąża za nami. Po drodze przeprasza nas za żebrzącą kobietę na chodniku, a przed samym hotelem robi to samo prosząc nas o 10 RS za informacje, które nam przekazał i czas spędzony z nim. Odmawiamy, mówiąc że i tak nie mamy pieniędzy – Brazylijczyk nalega: „Amigos… to chociaż 5 RS…” i w tym momencie pojawia się widząca całą sytuacje ochrona z naszego hotelu, która skutecznie płoszy naszego niechcianego przyjaciela.
Przed wyjazdem bardzo duży nacisk położyliśmy na bezpieczeństwo. Informacji w sieci na ten temat jest mnóstwo. Także o tego typu przyjacielskich przyklejających się do turystów naciągaczy. Do tego nie zaleca się noszenia błyskotek, zegarków, czy nawet oryginalnych ciuchów. Generalnie nie popadaliśmy w paranoje, ale zdrowy rozsadek poza tym jednym przypadkiem zachowywaliśmy zawsze. Nie szpanowaliśmy naszymi aparatami, a nieco droższe smartphony zostały w szufladzie w domu. Zastąpiliśmy je najtańszymi zamiennikami z podstawowymi funkcjami potrzebnymi do przetrwania w dzisiejszym świecie. Do tego nigdy nie nosiliśmy ze sobą „głównego” portfela który zostawialiśmy w hotelowym sejfie wraz z innymi dokumentami, a zabieraliśmy zapasowy, w którym, w zależności od potrzeby, nosiliśmy niedużą gotówkę czy kartę do bankomatu. Generalnie chodzi o to aby nie wyróżniać się z tłumu. Ale jak tu się nie wyróżniać skoro z natury jest się białym i do tego blondynem?
Czas w Recife dobiegł końca. Jest wtorek 8 maja. Na lotnisko udajemy się taxi – 15 RS (4.5 GBP / 23 PLN). Dziś lecimy do Rio De Janeiro. Za ten segment podróży płacimy ok. 150 RS (45 GBP / 234 PLN). Samolot wypełniony w 100%, podroż trwa 3 godziny, a na pokładzie załoga tym razem już nie rozdaje, a sprzedaje napoje i przekąski. Dlaczego wcześniej rozdawali za darmo? Tego nie wiemy do tej pory.
Lądowanie na lotnisku GIG odbywa się w deszczowej aurze. Jest szaro, ciemno i ponuro. W oczekiwaniu na bagaż zerkamy na cennik taxi do interesującej nas dzielnicy – Flamengo (91 RS = 27 GBP = 142 PLN). Wychodząc z lotniska omijamy taxi naciągaczy i udajemy się na przystanek autobusowy. Pan w prowizorycznej budce informacyjnej mówi po angielsku! Pokazuje autobus, w który mamy wsiąść – cena RS12.00 (3.5GBP / 19PLN). Przejazd do dzielnicy Flamengo zajmuje nam dobre 1.5h. Po drodze mijamy dzielnice, których obraz do dziś tkwi mi w pamięci. Jednak „mijamy” to złe określenie. My raczej jedziemy nad nimi podwieszaną autostrada. Biegające kozy i świnie po nie wyasfaltowanych drogach, wśród nieotynkowanych domów, zbudowanych jeden przy drugim sprawiających wrażenie jakby zaraz miały się zwyczajnie rozwalić. Wśród tego wszystkiego biegające i bawiące się radosne dzieci. Niestety nie wygląda to zbyt optymistycznie. Im bliżej centrum Rio tym bliżej do cywilizacji. Gdy autobus wjeżdża na główną ulicę miasta, długą i szeroką z wieżowcami niczym z amerykańskiego filmu, nie mogę uwierzyć, że zaledwie kilka kilometrów wcześniej życie wygląda zupełnie inaczej. Ewidentne zderzenie dwóch różnych światów.
Dojeżdżamy do naszego hotelu. Szybki check-in i już jesteśmy w pokoju. Już sama winda rodem z Titanica nie wróży nic dobrego. Nie jestem hotelowym marudą, nie potrzeba mi nie wiadomo jakich standardów, ale uwierzcie mi – to co reprezentuje sobą Paysandu Hotel nie mieści się w granicach żadnej przyzwoitości. Brudno, nieustanne zapachy z kuchni, klaustrofobicznie i jeszcze raz brudno!. Wieczorem korzystamy z hotelowego komputera w poszukiwaniu innego noclegu, gdyż jedna noc to wszystko na co było mnie stać w tym miejscu. W końcu jesteśmy na wakacjach a nie na obozie przetrwania! Z samego rana podążamy dwie ulice dalej w kierunku Argentina Hotel. Na szczęście mają wolne pokoje. Wracamy, zabieramy rzeczy i robimy niespodziewany dla recepcjonisty check-out. Pytamy o zwrot pieniędzy. Manager słabym angielskim tłumaczy, że hotel otrzymuje zapłatę od serwisu przez, który kupowaliśmy nocleg dopiero po naszym wymeldowaniu. Prosimy wiec o rachunek za 1 nocleg aby mieć podstawę do odzyskania pieniędzy. Pan manager nie wystawi nam rachunku bo nie ma za co… bo nie kupiliśmy piwa, bo nie zjedliśmy… no tak przecież my tylko użyliśmy usługi do której hotel został stworzony czyli do noclegu. No nic nieważne, widocznie jakie miejsce tacy ludzie. Akcja ewakuacja i już jesteśmy w nowym hotelu.

Widok na pierwszy przystanek w drodze na Górę Cukrową
Aby nadrobić stracony czas bierzemy taxi i jedziemy pod stację kolejki liniowej na górę o nazwie Głowa Cukru (Pão de Açúcar) . Koszt taxi RS14.00 (4GBP / 22PLN) liczone legalnie z taksometrem. Wysiadając z taxi od razu pojawia się miejscowy oferując wycieczkę w inne miejsca Rio a powrót na Górę Cukru dopiero na zachód słońca… Nie z nami takie bajki. Grzecznie dziękujemy, a za pomocą kart pozbywamy się z konta RS56.00 (17GBP / 87PLN) każdy, by po chwili znaleźć się na pokładzie pierwszego odcinka kolejki. Widoki piękne, pogoda dopisuje, a my jedziemy wyżej i wyżej. Koniec pierwszego etapu to możliwość pozwiedzania pobliskiej przyrody i zapierających dech w piersiach widoków.

Boeing 737-800 linii GOL podczas schodzenia na lotnisko Santos w Rio De Janeiro
Dodatkowo znaleźć można coś dla miłośników lotnictwa. Samoloty lądujące na pobliskim lotnisku Santos podczas schodzenia robią ostry skręt o 180 stopni tuż przed sama górą, wiec przy okazji można pooglądać sobie nieco statków powietrznych z w miarę przyzwoitej odległości.
Pomiędzy pierwszym a drugim odcinkiem kolejki znajduje się także lotnisko dla helikopterów, którymi za ok. 100GBP od osoby można przelecieć się po najbliższej okolicy. Tras i czasów przelotu do wyboru jest kilka a główną atrakcją jest przelot w okolicach góry Corcovado.

My jedziemy dalej. Drugi odcinek jest już bardziej stromy, wjazd nie zajmuje 2 minut. Widoki jeszcze fajniejsze, a wśród ścieżek i cienia bujnej roślinności można spędzić naprawdę długie chwile.


Widok na plażę Copacabana
My na górze zaszyliśmy się niemalże do zachodu słońca. Po zjeździe, robimy ostatnie zdjęcia przy stacji kolejki, podczas której panowie z taxi już zacierają ręce. Jeden z nich życzy sobie RS25.00 za odcinek, za który wcześniej zapłaciliśmy dużo mniej. Pan tłumaczy, że powrót jest dłuższy i jak nam się nie podoba to może nam włączyć taksometr. Opcja z taksometrem kusząca ale kierujący z pewnością zadbałby aby na liczniku po dojechaniu do miejsca docelowego uzbierało się RS25.00. Kiedy panowie widzą, że nie jesteśmy chętni do zapłacenia ich żądanej kwoty jeden z nich zgadza się zabrać nas za RS20.00. No niech będzie.. W końcu RS20.00 (31PLN) to dla nas około 6GBP, co gdy podzielimy jeszcze na pół jest cena wzbudzającą lekkie zadowolenie na naszych twarzach 😉 Ostatecznie do hotelu jechaliśmy krócej niż w drogę z hotelu na kolejkę.

Dzień drugi w Rio to kolejny wjazd na szczyt. Tym razem Góra Corcovado licząca sobie 710m, na której znajdziemy najbardziej rozpoznawalny symbol Brazylii – pomnik Cristo Redentor.

Dostać można się tam na kilka sposobów – my wybieramy chyba najciekawszy, czyli pociąg. Przed stacją kolejki ponownie słyszymy „hello my friends”. Znudzeni już ciągłym zaczepianiem udajemy nie rozumnych po angielsku. Zdziwiony namawiacz nie rezygnuje i jak dzieciom w przedszkolu wraz z podręcznymi obrazkami tłumaczy, że jego busem wjedziemy o polowe taniej niż pociągiem… No tak, ale my nadal nie rozumiemy i udajemy się do kasy kolejki. Wjazd i zjazd RS43.00 (13GBP / 67PLN) od osoby a pociąg odjeżdża co 30 min. Po około 20 minutowej podróży docieramy na szczyt skąd rozpościera się podobny widok jak dzień wcześniej z Góry Cukru. Jednak na górze Corcovado jest zdecydowanie mniej miejsca a ludzi więcej. Do tego o jakichkolwiek ścieżkach z bujna roślinnością można zapomnieć. Generalnie komercja jak się patrzy, setki aparatów w użyciu, sklepiki, pamiątki i ciągłe gwizdki ochrony na osoby siadające na murkach pod pomnikiem – ja także się załapałem…

Po blisko 45 minutach pobytu na górze wracamy na dolna stacje. Szerokim lukiem omijamy stojących taksówkarzy – w końcu panowie i tak maja swoje turystyczne ceny. Schodzimy kilkaset metrów w dół w okolice pobliskiego targu, skąd taxi z licznikiem w okolice hotelu kosztuje nas RS10.00 (3GBP / 15PLN). Szybkie przepakowanie plecaków i udajemy się na stacje metra Flamengo by po chwili znaleźć się na najpopularniejszej plaży Rio – Copacabanie. Plaża duża, ładna, woda w granicach 24 stopni – zdecydowanie chłodniejsza niż na północy kraju. Tutaj po raz pierwszy plażowy sprzedawca oferuje nam papierosy, kiedy nie wykazujemy zainteresowania proponuje nieco mocniejsze używki – oczywiście stanowczo odmawiamy. Po zachodzie słońca cali w piasku i mokrych spodenkach wracamy metrem do Flamengo. Jednorazowy przejazd metrem to ok. RS3.10 (1GBP/5PLN).
Pobyt w Rio powoli dobiega końca. Następnego dnia poranek poświęcamy na spacer po pobliskiej plaży Flamengo oraz puszczenie kliku pozdrowień w świat za pomocą miejscowej poczty. Czas biegnie nieubłaganie, pora wyruszyć na lotnisko. Za taxi płacimy RS45.00 (13.5GBP / 70PLN) z licznikiem – dziś wracamy do Salvadoru. Nadajemy bagaże, a w oczekiwaniu do godziny odlotu relaksujemy się słońcem na ławkach przed wejściem do terminalu. Ten odcinek podróży linią GOL kosztuje nas ok. RS120.00 (36GBP / 187PLN).
Przed 18 po raz kolejny lądujemy w Salvadorze. Odnajdujemy także bankomaty, których odnaleźć w pierwszym dniu nie potrafiliśmy. Podchodzimy do okienka sprzedaży biletów AirEuropa z pytaniem o możliwość anulowania jutrzejszego odcinka Aracaju – Salvador. Jednak aby to uczynić musimy zapłacić ok. 100EUR podatków lotniskowych, a niestawienie się na pierwszym odcinku oznaczać będzie anulowanie rezerwacji. Ostatecznie decydujemy się na wykupiony wcześniej za RS29.00 (9GBP / 45PLN) lot do Aracaju, by stamtąd o poranku ponownie wsiąść w samolot i wylądować w Salvadorze. Brzmi to kolokwialnie, ale jak mus to mus. Wylot do Europy dopiero o 22. Cały ostatni dzień wykorzystujemy na plażowanie w pobliżu miejsca noclegu z pierwszego dnia po przylocie do Salvadoru. Tam też zostawiamy nasze bagaże, a także odświeżamy się przed 8. godzinną podróżą powrotną do Europy.
Wracamy na lotnisko – tym razem nieoficjalny Pan taksówkarz zamiast 35 bierze od nas tylko RS30.00 (9GBP / 47 PLN), zaprasza ponownie i życzy przyjemnej podróży. Przechodzimy przez dokładniejsze niż w lotach krajowych security i po raz pierwszy ktoś pyta się nas o płyny w bagażach. W czasie oczekiwania na wejście do samolotu ponownie spotykamy Panie z Polski, z którymi lecieliśmy niespełna 2 tygodnie wcześniej. Wypełniony tym razem w ok. 80% Airbus startuje o czasie by po blisko 8 godzinach dotknąć pasa startowego w Madrycie. Szybka przesiadka i po 2h lotu jesteśmy tam gdzie na dobre zaczęła się cała podróż, czyli Mediolanie.
Prawdopodobnie z racji, iż odcinek Madryt-Mediolan linią AirEuropa posiadał share code z liniami Aero Mexico lecącego z Meksyku z dużą ilością pasażerów z tego kraju (obłożenie lotu 100%) po odebraniu bagaży z taśmy przy wyjściu czekała liczna grupa celników z czworonożnymi pomocnikami. Psiaki wąchają niemal każdy bagaż, prócz naszych. Zamiast tego zostajemy ściągnięci na bok. Pan celnik zadaje pytania: skąd , jak długo, czym się zajmujemy, gdzie pracujemy itd. Nie do końca rozumie dlaczego ktoś kto jest z Polski a pracuje i mieszka w Wielkiej Brytanii przylatuje do Włoch i to bez żadnych euro w kieszeni. Nasze bagaże zostają poddane szczegółowej kontroli. Celnicy wyciągają wszystko, skrupulatnie przeglądają ubrania zwracając uwagę na każdy szczegół nie pomijając żadnych kieszeni. Aż ciśnie się na usta powiedzieć Panom, że nie znajdą tego czego szukają a tylko tracą swój cenny czas. Ahh i tak by nam nie uwierzyli. Nie pozostaje nic jak tylko czekać cierpliwie na zakończenie kontroli. Ostatecznie panowie nie znajdują nic co by mogło ich zainteresować. Na zakończenie proszą o pokazanie karty pokładowej jutrzejszego lotu do UK oraz kart bankomatowych i droga wolna.
Następnego dnia spod stacji kolejowej w Mediolanie wsiadamy w autobus odjeżdżający w kierunku lotniska Bergamo. Dziś lecimy do UK w promocji za 5EUR (4GBP/17PLN) +15EUR (14GBP/63PLN) za bagaż nadawany. Po przejściu security ze zdumieniem odkrywamy w plecaku 500ml butelkę wody, którą ochrona na skanerze ewidentnie przeoczyła, a o której my zwyczajnie zapomnieliśmy. W kolejce do samolotu pracownicy Ryanair skrupulatnie sprawdzają bagaż każdego podróżnego. Nikt się nie prześlizgnie, a osoby, którym walizka nie ma ochoty wpaść do koszyczka odsyłane są do Pani kasjerki w wiadomym celu. W połowie pusty lot do Wielkiej Brytanii kończy na dobre naszą lotniczą podróż do Brazylii.
Podsumowywując:
Pogoda w większości dopisywała. Zdarzały się przelotne deszcze i pochmurne dni, jednak temperatura zazwyczaj oscylowała w okolicach 30 stopni w ciągu dnia.
Brazylia jest krajem przeogromnym, stąd zobaczenie wszystkiego co chciałoby się zobaczyć w tak krótkim czasie jest po prostu niemożliwe. Podróż więc podzieliliśmy na dwie części: pierwsza – typowo wypoczynkowa na północy kraju, druga – zwiedzanie Rio De Janeiro. Czy warto było? –Oczywiście. Podróżować zawsze warto! Nawet jeśli są to podróże te małe i mniejsze. Czy było bezpiecznie? – Nam nie przytrafiło się nic złego. Wyczuwaliśmy wzrok miejscowych i to nawet takich, którzy nie wzbudzali w nas zaufania. Jednak do tej pory nie wiem, czy ich wzrok szukał na nas elementów łatwych do kradzieży czy też była to zwykła ludzka ciekawość.
Nie sposób oczywiście zapamiętać wszystkich wydatków. W relacji starałem się przybliżać główne ceny z jakimi mieliśmy styczność podczas całej podróży. Za hotele łącznie wydaliśmy ok. 250GBP (1,300PLN) od osoby, za wszystkie przeloty łącznie ok. 350GBP (1,800PLN) od osoby. Za wydatki bieżące typu dojazdy na lotniska, autobusy, taxi, jedzenie, zakupy i wszelkie inne niesklasyfikowane wydaliśmy około 200GBP (780PLN) od osoby. W wielkim przybliżeniu można powiedzieć, że całość czyli 13 dni podróży od 2 do 14 maja wyniosła każdego z nas ok. 800GBP (4,200PLN).





