Nusa Lembongan to jedna z trzech wysp leżących na południowy-wschód od Bali. By się na nią dostać, trzeba najpierw przepłynąć 12-kilometrową cieśninę Badung dzielącą miasto Sanur na Bali od wybrzeży Lembongan. Najmocniejsze wrażenia zapewnimy sobie wybierając „public slow boat”. Dla budżetowego turysty to wybór dość oczywisty. Ta forma transportu jest najtańsza. Rejs łodzią w jedną stronę kosztuje 60 tysięcy rupii (~19 złotych) i trwa od półtorej do dwóch godzin.
Dla osób o słabszych nerwach i pełniejszych portfelach kilka firm oferuje przewóz motorówką (około 30 minut): cena dla turystów to 250 tys. rupii, jeśli jednak mamy dar negocjacyjny, cenę tę można znacznie zbić – jak zresztą każdą cenę w Indonezji. Przy jednej z podróży na Lembongan, gdy zależało nam na czasie, skorzystaliśmy właśnie z motorówki – kosztowało nas to ostatecznie 120 tys. od osoby.
Klimat przygody poczuliśmy jednak podróżując łodzią publiczną. Z Sanur odpływa ona między 8 a 8:30. Pierwsze zdziwienie budzi potrzeba wpisania przy kupnie biletu swojego nazwiska, imienia, kraju pochodzenia i numeru paszportu na listę. W tym momencie przypominają się zasłyszane historie o licznych zatonięciach przeładowanych łodzi pasażerskich na wodach Indonezji. Dalej jest już tylko weselej.
„Public slow boat” to duża odmiana jukung – konstrukcji wynalezionej na Bali. Oryginalny jukung składa się z kadłuba przypominającego kajak i dwóch płóz-stabilizatorów przymocowanych do kadłuba za pomocą półkolistych wsporników. Czekająca na nas jednostka to po prostu większa siostra balijskiej łódki, do której ktoś przyczepił cztery za duże silniki motorowe.
Na łódź wsiadamy prosto z morza, przy większej fali trzeba się solidnie nagimnastykować by na nią wskoczyć. Z bagażem chętnie pomoże nam porter (10 tys. rupii), cała frajda to jednak samodzielnie wtargać swój dobytek na pokład niezamoczywszy go doszczętnie. Gdy to nam się uda, trzeba jeszcze znaleźć sobie miejsce na pokładzie między kartonami, skrzynkami i żywym, gdakającym i chrumkającym inwentarzem. Łódź poranna pełni bowiem funkcję transportową i wozi zaopatrzenie na Lembongan. Gdy wszystkie miejsca w kadłubie i na dachu są zajęte – ruszamy.
Bez wątpienia krypa na swój pokład zabiera zdecydowanie więcej ludzi i towarów niż nakazuje rozsądek. Gdy morze jest względnie spokojne, płynie bez większych problemów, kiedy jednak Neptun nie jest w humorze, zaczynają się mocne wrażenia. Takie właśnie przytrafiły się nam przy jednej z przepraw.
Siedzieliśmy w dziobowej części, pod daszkiem, koło nas kilkoro Brazylijczyków z gromadką dzieci. Gdy maluchy zaczęły wymiotować, był to pierwszy znak, że buja bardziej niż zazwyczaj. Fala narastała wraz ze zbliżaniem się do Lembongan. Fala specyficzna, tłumacząca czemu lokalne łodzie wykorzystują w swojej konstrukcji stabilizujące płozy. Pofalowany ocean wygląda tu jak pagórkowaty krajobraz. Fale są wysokie, lecz ich szczyty odległe od siebie. Tym razem jednak chwilowo czuliśmy się jak w wąwozie – po prawej wysoka na kilka metrów ściana wody, po lewej to samo. Do tego rozbryzgiwana przez płozy woda ochlapywała nas z obu stron, a drewniana konstrukcja łodzi trzeszczała poddając pod wątpliwość solidność jej wykonania. Nawet na twarzach miejscowych widać było ulgę, gdy wreszcie wpłynęliśmy na zaciszne wody zatoki, a jeden z małych brazylijskich chłopców puścił rękę mojego potężnego kolegi, którą złapał w chwili strachu, dopiero gdy ten zniósł go na brzeg.
Łódź publiczna cumuje w zatoce Jungutbatu, kiedyś wiosce rybackiej, dziś już nabrzeżu zabudowanym częściowo przez bungalowy dla turystów, które mieszają sie z ratanowymi chatami mieszkańców wyspy. Wystarczy jednak odejsć kilometr od „portu” by trafić na nabrzeże w całości zabudowane rozpadającymi się chatami i poczuć klimat wyspy, gdy jeszcze zupełnie nie było na niej turystów.
Jeśli szukamy zakwaterowania budżetowego, to właśnie jeden z bungalowów na nabrzeżu Jungut będzie naszym domem. W tańszych kwaterach (100-150 tys. rupii czyli 30-45 zł za dwójkę) musimy się pogodzić z faktem, że z prysznica będzie leciała… słona woda. Komu to jednak przeszkadza?
Wyspę najwygodniej zwiedzać skuterem, ten po targach możemy mieć za 60 tys rupii (19 zł) za dzień z pełnym bakiem paliwa. Jeśli się skończy, możemy dokupić butelkę z benzyną na jednym z przydrożnych straganów. Wyspę można jednak spokojnie obejść, lub objechać rowerem. Uzbrojeni w skuter zaczynamy zwiedzanie.
Na drogę warto wyposażyć się w przesmaczne i gigantyczne banany (1 tys. sztuka ~ 30 groszy). Jadąc na wschód od Jungutbatu dojedziemy do lasów namorzynowych (Mangrove Forest). To niesamowite zjawisko, gęste chaszcze porastające nabrzeże, wyrastające wprost z morza. Mangrowce to wiecznie zielone lasy składające się z roślin potrafiących egzystować w słonej wodzie. Niestety zarośla mangrowców na świecie giną czterokrotnie szybciej niż lasy lądowe. Mieszkańcy Lembongan jednak o swój las dbają, jest on objęty ochroną.
Przy samej granicy lasu znajduje się knajpka prowadzona przez starszego i bardzo rozmownego australijczyka – Made’a. Jego życie jest wyjątkowo nieskomplikowane, całymi dniami przesiaduje na werandzie knajpki i zagaduje przechodzących turystów: jak się masz? Jeśli wyobrażam sobie siebie jako emeryta, to właśnie w takim miejscu i przy takim zajęciu.
W Mangrove Forest można też najtaniej na całej wyspie wynająć łódkę jukung ze sternikiem. Można stąd wyruszyć na sąsiednią Nusę Penidę, albo popłynąć na snorkowanie. Tu też mieliśmy najfajniejsze snorkowanie w życiu, w dużej mierze dzięki „kapitanowi” PJ. Za 150 tys.rupii (50 zł) za 4 osoby mieliśmy do swojej dyspozycji łódź, dobry sprzęt i towarzystwo PJ-a. Wszystkie kolory wyspy bledną w porównaniu z tym, co dzieje się pod wodą. Nusę Lembongan otacza jedna z najpięknieszych raf, które widziałem.
Po snorkowaniu warto ruszyć na dalsze zwiedzanie wyspy, wzdłuż północnego wybrzeża i granicy lasu mangrowego. Kierując się tą drogą dojedziemy do mostu łączącego Lembongan z sąsiednią Nusą Ceningan. Przeprawa tymże jest nielada wyczyczynem, most jest niewiele szerszy niż kierownica skutera, okrutnie też się buja.
Kontynuując objazd wyspy zgodnie z ruchem wskazówek zegara dotrzemy wreszcie do pereł Lembongan: przepięknych plaż.
Dream Beach (plaża marzeń) zasługuje na swoją nazwę – piękny biały piasek wyściela zatokę wśród potężnych klifów. Morze jest tu jednak zazwyczaj wzburzone, do brzegu docierają wysokie fale. Nie przeszkadza to jednak krabom chodzącym po przybżeżnych skałach.
Jadąc dalej dotrzemy do Sunset Beach (plaża zachodzącego słońca), gdzie co prawda nie ma białego piasku lecz skały, za to jest to doskonałe miejsce na wieczorne podziwianie zachodów słońca nad Bali.
Wreszcie Mashroom Bay – najsłynniejsza plaża na Lembongan, doskonałe miejsce na kąpiel i moje ulubione miejsce na wyspie. Nie tylko zresztą moje, tu bowiem docierają jednodniowe wycieczki z Bali. Są one jak dla mnie fenomenem wyrzucania kasy w błoto, po to, by niczego nie doświadczyć. 100-150 osobowe grupy turystów, w większości Japończyków i Australijczyków wielkimi katamaranami przypływają do zatoki. Tu odbierają ich blaszane szalupy desantowe, wyglądające jak naczepa wywrotki. Po dopłynięciu do brzegu otwierają dziób, przez który wysypują się turyści. Wygląda to jak prawdziwy desant. Następnie turyści na swojej drodze spotykają osobę w koszulce „hand giver”, której praca polega dokładnie na tym, co głosi napis. Podaje rękę schodzącym z szalupy.
Jeśli myślicie, że „desantowcy” przybywają tu poplażować – jesteście w błędzie. W grupkach, karnie, udają sie do jednego z dwóch drogich resortów, po to by na wyspie zjeść posiłek. Potem popływają jeszcze na bananie, pohałasują i ponownie szalupami są odwożeni na katamarany. Za tę przyjemność płacą bagatela 50 dolarów, co jak na indonezyjskie warunki jest sporą kwotą. Nie jestem w stanie pojąć sesnu takiej turystyki. Być w raju i nawet nie liznąć jabłka.
Po desancie koło 15 nie ma już śladu. Można spokojnie siedzieć w Bali Cafe – pięknej i gustownej (ale niedrogiej) restauracji popijając sok wyciśnięty z ananasa. Mushroom Bay poza swoimi oczywistymi atutami kryje tajemnicę, o której dowiedziałem się tylko dzięki temu, że raz zamiast skuterem postanowiliśmy dotrzeć tu wynajętą łódką (50 tys. – 15 zł) z Jungutbatu.
Za klifem na wschód od plaży z restauracją w małej zatoczce kryje się zupełnie bezludna, piaszczysta plaża. Zejście na nią od strony lądu wymaga nieomalże umiejętności wspinaczkowych, ale relaks w tym edenie rekompensuje trudy z nawiązką. 12 kilometrów od zatłoczonego Bali znaleźliśmy prywatny kawałek raju.
Mushroom Bay swoją nazwę bierze od rafy, która wygląda tu niczym piękne i barwne muchomory. Zachęceni doświadczeniami ze snorkowania postanowiliśmy tu pierwszy raz w życiu zanurkować. Nie było to zbyt łatwe, gdyż mieszkańcy Lembongan, wyznawcy hinduizmu, uwielbiają świętować. Przy pierwszej próbie nie zastaliśmy instruktora nurkowania, bowiem brał udział w „big ceremony”. Przy innym podejściu okazało się, że tego dnia na całym Lembongan obowiązuje zakaz wchodzenia do wody. Czemu? Bowiem dzień wcześniej było „ceremony” na cześć opiekuna mórz i oceanów, a konsekwencją tego jest obchodzony dziś dzień „silent day”. Nasz upór jednak się opłacił.
Indonezyjczycy wykazują azjatycką beztroskę. Kiedy już ubrany w strój nurkowy zapytałem instruktora na jaką głebokość będziemy schodzić, ten odpowiedział 25 metrów. Wyraz mojej twarzy był klasycznym przykładem „opadu szczęki”. Wiem, że nie jest to głębokość imponująca dla już nurkujących, jednak aż tyle na pierwszy raz? Jakimś cudem, w trakcie dalszych rozmów nasz instrukror ze zdziwieniem zreflektował: to wy nie macie PADI i nigdy nie nurkowaliście? Uff, uratowani :). Nie przeszkodziło mu to jednak bez jakiegokolwiek wcześniejszego przeszkolenia teoretycznego bądź praktycznego na basenie zabrać nas na 13 metrów, i może nie jest to rozsądne, ale jestem mu za to wdzięczny. Co prawda na jedno ucho nic nie słyszałem przez dwa dni, ale za to widziałem tak niesamowite obrazy i stworzenia, że wiem, iż na pewno jest to dopiero początek mojej przygody z nurkowaniem.
Lembongan to raj dla nurków. W opływających ją wodach można zobaczyć samogłowa (Mola Mola lub Sunfish), który osiąga długość do 3 metrów a masę do 2 ton, a także Mantę, nazywaną diabłem morskim. Na wyspę dociera też wielu surferów, ale to zdecydowanie miejsce dla doświadczonych łowców fal. Te są tu naprawdę wymagające.
Wieczorem wyspa odsłania swoją inną, starą twarz. Zanim na Lembongan pojawili się turyści mieszkańcy żyli głównie z uprawy alg morskich (seaweed). Dziś nadal jest to główne zajęcie większości z 5 tysiecy stałych mieszkańców wyspy. Swoją pracę zaczynają, gdy odpływ odsłania wielkie połacie nabrzeża.
Uprawa alg morskich wymaga specyficznych warunków: płytkiego obszaru przybrzeżnego odkrywanego przez odpływ. Woda musi utrzymywać dość stałą, wysoką temperaturę i nasolenie. Algi hoduje się na sznurach rozpiętych między wbitymi w dno palami.
Zbiory są możliwe dość często, co 4-6 tygodni. Kilogram wysuszonych alg można sprzedać za 3000-5000 tys. rupii (1-2 zł) w zależoności od cen na rynku. Algi wykorzystywane są w przemyśle kosmetycznym, żywieniu, podejmowane są też próby wytwarzania z nich paliwa.
Wreszcie na koniec dnia nadchodzi czas na posiłek. Jestem zwolennikiem jedzenia tam, gdzie jedzą miejscowi. W Jungutbatu znajdziemy warung (coś na kształt kuchni polowej) w której za 10-15 tys (3-5 zł) możem zjeść zupę i nasi goreng (smażony ryż z dodatkami mięsnymi i jajkiem sadzonym). Na Lembongan jest jeszcze jedno urokliwe miejsce. Na wschód od Jungutbatu tam gdzie kończą się turystyczne bungalowy, a zaczyna wioska stoją trzy plastikowe stoliki. Przy nich grill. Tu za 25 tys. (8 zł) możemy zjeść kawał pysznego, świeżego tuńczyka z grilla z ryżem i gotowanymi warzywami. Jedząc podziwiamy zachód słońca nad Bali, w oddali widać nawet potężną bryłę najstarszego hotelu w Sanur, miasta, z którego przypłynęliśmy na Nusę Lembongan.
Informacje praktyczne:
Nocleg w Sanur (północ) przy miejscu cumowania „public slow boat”: Polo, prowadzone przez Ayu (sympatyczna starsza pani). Wcześniejszej rezerwacji można dokonać SMS-em na jej numer komórkowy +62081338043841. Nora z wiatrakiem dla dwóch osób 100 tys (30 zł), spory pokój z klimą 200 tys (60 zł). Miła, rodzinna atmosfera, prysznic na podwórku pod drzewm mango. Ayu zaprasza w grudniu na wyżerkę mango :). Wejście od Jalan Pantai Sanur przy Sunrise cafe
Public slow boat: pływa 8-8:30 z Sanur północ, koło skrzyżowania Halan Hang Tuah z Jalan Pantai Sanur. Z Lembongan druga łódź do Sanur wypływa dokładnie o tej samej porze. Tania motorówka to Reefia reefia.lembonganreef.com. Koszt 120 tys. (40 zł) po długich negocjacjach, chętnych do rejsu nazbierało się 8 osób.
Nocleg na Lembongan: Mandara Beach Bungalows, duże pokoje z wiatrakami, bungalowy usytuowane w ładnym ogrodzie z widokiem na ocean, 150 tys./doba (50 zł). W prysznicu słona woda. Danny mandarabeach@hotmail.com
Wynajęcie skutera na 1 dzień: 60 tys., w cenie paliwo
Wynajmowanie łodzi (snorkeling, lasy mangrowe, rejsy na Penidę): kapitan PJ nano_nano.lembongan@gmail.com
























