Akceptuję i chcę ukryć komunikat Fly4free.pl korzysta z technologii, takich jak pliki cookies, do zbierania i przetwarzania danych osobowych w celu automatycznego personalizowania treści i reklam oraz analizowania ruchu na stronie. Technologię tę wykorzystują również nasi partnerzy. Szczegółowe informacje dotyczące plików cookies oraz zasad przetwarzania danych osobowych znajdują się w Polityce prywatności. Zapoznaj się z tymi informacjami przed korzystaniem z Fly4free.pl. Jeżeli nie wyrażasz zgody, aby pliki cookies były zapisywane na Twoim komputerze, powinieneś zmienić ustawienia swojej przeglądarki internetowej.



Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 16 posty(ów) ] 
Autor Wiadomość
#1 PostWysłany: 18 Lis 2014 22:14 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1676
Loty: 199
Kilometry: 453 204
srebrny
Witajcie,
Po Brazylii z niemowlakiem w ubiegłym roku, przyszedł czas na podróż poślubną 9 lat po ślubie :), czyli wyjazd bez dzieci do Malezji (i odwiedziny w Tajlandii). W tym wątku postaram się w kilku odcinkach napisać, i o ile to możliwe dorzucić zdjęcia, o tym co zapamiętaliśmy z tego wyjazdu.

Odcinek 1. Dojazd
Wprawdzie sam lot z Europy w tamte regiony zajmuje ok 12h, nam cała podróż zajęła dużo więcej.

26.X. 5:00
Zaczęło się falstartem - PolskiBus z Wrocławia. Wyszło głupio i zabawnie, bo trafiła nam się w tamten weekend zmiana czasu. W domu wszystkie zegarki nastawione na dobrą godzinę, z zapasem. Na PKS we Wrocławiu jesteśmy 4:40, wszystko pasuje. O 4:50 podjeżdża autobus, P4 Praga-Warszawa, około 10-15 ludzi na peronie, stajemy w kolejce i Pani mówi, że nie ma nas na liście. Pani co nie przestawiła zegarka też nie ma. Ale nas? Jak to? Niemożliwe!
No i niestety możliwe. Coś mi się pomyliło z inną podróżą Marty do Warszawy, i akurat ten wyjazd był kupiony na 6:00, co było oczywiście na wydruku biletu, ale czego nie przeczytałem dzień wcześniej. Trudno, idziemy na PKP na herbatę (zawsze śmieję się z tych co w niedzielę po zmianie czasu sobie nie radzą z rzeczywistością, a sam się na to złapałem, choć zegarki mi dobrze chodziły). Cała sytuacja utrudni nam nieco dalszą podróż, ale nic już nie da się zrobić. P4 o 5:00 odjeżdża załadowany w 30% bez nas. Kolejny podjeżdża spóźniony o 6:05, poza nami wsiada jedna pani, duży plecak dajemy do schowka na dole, my natomiast siadamy przy szybie i niechcący słyszymy rozmowy kierowcy ze "stewardessą":
-Kierowca: Wiesz jak stąd wyjechać? (moja uwaga: autobusu PB są wysokie a we Wrocławiu pełno niskich wiaduktów kolejowych)
-Panienka: No wiem, a co, jesteś nowy? (przyp. red.: panienka ma lat 20, kierowca ok. 60)
-K: no od 2 tygodni jeżdżę.
-P: dobra, powiem Ci.
Na szczęście miła Pani znała trasę i potem już było łatwo. Do Łodzi docieramy na czas, tam przymusowy postój, dosiada się kilka osób, jakiś Pan (Turek?) negocjuje z kierowcą zakup biletów za Euro, ale nie udaje mu się po 5 minutach walki i idzie szukać kantoru. Potem ruszamy do Warszawy, gdzie chcieliśmy być jak najszybciej, bo przecież godzinę opóźnienia we Wrocławiu złapaliśmy już na starcie z mojej winy. W Warszawie mieliśmy iść blisko Młocin na 11:30 do kościoła, ale jak nasz autobus o 11:10 zjeżdża na A2 na wysokości Grodziska na parking i kierowca ogłasza "5 minut przerwy" już wiem, że będziemy musieli zmienić plany (na szczęście plan B już jest gotowy). O 11:45, planowo, jesteśmy na Młocinach gdzie Marta idzie po duży plecak, a następnie pyta mnie czemu zostawiłem go otwartego. -Jak to otwartego? No motyla noga! Niestety (tutaj przestroga), ktoś dobrał się do naszego plecaka i skanował co też tam można znaleźć (na szczęście nie było tam nic wartościowego, najdroższa rzecz to Mugga :D). Ponieważ w Warszawie plecak odebraliśmy zaraz po przyjeździe, a we Wrocławiu plecaki wrzucił chłopak z obsługi PB, zamknął luk i stał obok niego, na 99% próba kradzieży nastąpiła w Łodzi i coś mi mówi, że należy ją łączyć z obcokrajowcem koniecznie chcącym kupić bilet za zagraniczną walutę. Lekcja na przyszłość - uważajcie na bagaż w PB.
W Warszawie bez zbędnych ciekawostek, lot był o 16:50, ale chciałem być możliwie jak najszybciej na lotnisku, więc spod kościoła na Ursynowie testujemy UBER, którego we Wrocławiu nie mamy, a kod na start w Warszawie oczywiście dzięki F4F miałem. Po chwili przyjeżdża renault clio na wrocławskich tablicach, cóż, nie ma co wybrzydzać, koszt wycieczki z Ursynowa (KEN/Herbsta) na Okęcie 17 zł. Oczywiście na Okęciu jesteśmy dużo za wcześnie i do tego głodni.
Z braku lepszych perspektyw nadajemy plecak (tutaj rozczarowanie: "jak to nie macie worków na plecaki" - no kurde nawet w Foz do Iguacu mieli), szybkie security i idziemy czekać na nasz lot do Amsterdamu. Ponieważ LOT nie lubi się z KLM, dostajemy tylko karty pokładowe na pierwszy odcinek, kolejne musimy sobie dorobić w Amsterdamie.
To jest mój pierwszy raz na Okęciu, nie mam dużej historii latania, ale kilka lotnisk widziałem (BRU, MUC, FRA, TXL, CDG, kilka w Brazylii) i takiego syfu jak nasze warszawskie to dawno nie uświadczyłem. Nic tam nie ma, a ceny chyba ustawiane pod rodaków wracających po 30 latach pracy w Szikago. Szukamy jedzenia; kanapka z serem za 18 zł nas zniechęca, Marta nie ma ochoty na Marsa/Snickersa, szukamy dalej. Gdzieś przy bramkach jest bistro azjatyckie, nawet wygląda rozsądnie. Przed nami dwie panie, lat ok 50, zamawiają jedzenie, ryż, kawałek mięsa, jakiś sos. Bip - danie leci do mikrofali na dwie minuty (ciekawe ile dni już spędziło na lotnisku), do tego picie i jakieś surówki. Za dwa obiadki na kasie pojawia się 170 zł. Uciekamy stamtąd gdzie pieprz rośnie.
W końcu z desperacji kotlet (po)mielony z kaszą i surówką jako zestaw dnia za 26 zł okazuje się jedynym akceptowalnym posiłkiem. Jemy, idziemy na twarde i niewygodne krzesła, czekamy aż nas wpuszczą do E170.
Przelot jak przelot, princepolo bez zmian, LOT trzyma formę :)
W AMS nie mamy za dużo czasu bo tylko jakieś 90 minut na przesiadkę, ale widać, że lotnisko jest przemyślane i dzięki temu wszystko idzie sprawnie. Co ciekawe przed boardingiem jest dodatkowe security (skaner "ciała" pt. co masz pod bielizną w pakiecie), a sam boarding trwa długo, ale B777-300LR ma swoją pojemność i jakoś trzeba to załadować.
Mamy miejsca 19A i 19B, od okna. Niestety na 19C dosiada się pan sporych rozmiarów, więc dla mnie to będzie ciężka podróż. O ile Marta robi sobie gniazdko do spania w okienku, o tyle ja męczę się całą noc.

Teraz uwagi o KLM: (mam porównanie z AF - ten sam samolot na trasie GRU-CDG rok temu), jedzenie dobre, fotele lepsze niż w AF, ale serwis dużo gorszy. W nocy brak deseru, tylko woda do picia - w AF barek był w zasadzie dostępny przez cały czas. Obsługa w KLM wiekowa (mi to nie przeszkadza, ale generalnie połowa pań w wieku naszych mam). System rozrywki gorszy - słuchawki nauszne ale bez pałąka (więc wiszą na uszach i są słabe), głośna praca samolotu utrudnia słuchanie filmu/muzyki. Filmy albo ENG albo z dziwnymi napisami, więc jak mówią szybko po angielsku i nie ma napisów (nawet ENG) to po prostu połowy się nie zrozumie, bo jest za głośno. Ale ok, mam spać, a nie oglądać filmy. O 15:40, po spokojnym 12-godzinnym locie, lądujemy na płycie lotniska KUL.
(po powrocie dowiedziałem się, że mój teść tak się przejął, że przez całą noc siedział na flightradar24.com i obserwował nasz lot).

27.X. 16:00
Nie, to jeszcze nie koniec, KUL to tylko przesiadka. O 21:45 czeka nas lot na Langkawi. Ostatnie możliwe połączenie, tak aby mieć bufor czasowy na KLIA/KLIA2. Terminal KLIA jest wiekowy i nieprzyjemny (jak bardzo to się okazało 10 dni później), wymieniamy więc tylko w kantorze USD na MYR i idziemy na nowy terminal. Transfer między terminalami zapewniają pociągi KLIA Transit i KLIA Express (o nich też później), bilet KLIA<->KLIA2 kosztuje 2MYR, teoretycznie bilet jest wyłącznie na KLIA Transit, ale z tego samego miejsca jedzie też ten drugi pociąg i można też nim pojechać jak akurat się pojawi. Pociągi za dnia i wieczorem jeżdżą co 10-15 minut, podróż trwa 2-3 minuty.
Image

KLIA2 to już zupełnie inna bajka. Nowy terminal, standard zachodni, cała masa sklepów, ogromna część handlowa. Ponieważ jesteśmy zmęczeni i głodni, postanawiamy oddać się naszemu ulubionemu zajęciu, tj. jedzeniu. Po traumie z Okęcia szybko stwierdzamy, że jesteśmy w raju (wracając odwiedzimy to miejsce ponownie ale wtedy zachwyt będzie mniejszy). Trafiamy do jakiegoś giganta, gdzie jest 10+ stanowisk z kuchnią z regionu (osobno tajska, osobno indyjska, osobny ryż, Malezja, makarony, Korea itp). Za obiad i picie (jakaś zimna słodka kawa z czymś jeszcze) dajemy 10MYR od osoby. Jest pyszne. Mamy oboje do jedzenia smażeninę jakąś robioną przy nas (nie mam głowy do ich nazw). Potem na dogrywkę kurczak tandoori i garlic naan. Obłędny.
Image

Najedzeni zwiedzamy lotnisko, ostatnio było jakieś święto i jest dużo dekoracji.

Image

Image

Image

Pierwszy raz jesteśmy w kraju muzułmańskim. Dużo kobiet jest w chustach, ale tylko na głowie, burek praktycznie brak. Za to co krok taki widok - miejsce do modlitwy:
Image

W tym miejscu następuje urwanie filmu Marty i moje próby dodzwonienia się do Polski - wifi na KLIA i KLIA2 jest bardzo stabilne, a skype na polskie numery telefonu za grosze, więc rodzina powiadomiona, bank również (żeby karty nie blokowali).

Na koniec naszej podróży następuje skok na Langkawi przy pomocy AirAsia i A320. Lecimy my oraz 4-5 kolesi, którzy przypominają mi ekipę, z którą 5 lat temu leciałem z KTW do Londynu - wstawieni i wyraźnie pierwszy raz w samolocie. Po lądowaniu oklaski :)
Lotnisko LGK jest maleńkie, dziennie kilka lotów, terminal też malutki, ale jest. Na końcu terminala przy wyjściu, mimo tego, że jest już prawie 23:00, są ciągle otwarte wypożyczalnie samochodów i kiosk taksówkarzy. Kupujemy przejazd do naszego "Seaview Sam's Guesthouse" Na mapie to 5km, na bilecie 18MYR, ale i tak nie było wyboru.
Image

Pensjonat Sama wyglądał nieźle na Booking.com, niejaki Sam szybko po zrobieniu rezerwacji został moim znajomym na Linkedin (na jego prośbę), ale o 23:30 Sam jest wstawiony i nie wszystko rozumie. Na szczęście pojawia się jego pomocnik i prowadzi nas do pokoju. 50MYR za noc bez śniadania. Dawno w takim syfie nie spałem, coś a'la schronisko PTTK w Ustrzykach Górnych 15 lat temu. Nic to, śpimy tam tylko 6 godzin (a i umieramy ze zmęczenia), rano trzeba lecieć na prom z Telaga Terminal (od Sama to 5km po ulicy, damy radę na piechotę, takie jest założenie).
Jeszcze fotka od Sama:
Image
I pora spać. Komary będą gryzły, bo nie ma jak moskitiery powiesić a okna nie mają szyb. Trudno.
Po ponad 30 godzinach w trasie jesteśmy już prawie na miejscu. Dobranoc.

(ciąg dalszy nastąpi, ale nie dzisiaj, jutro przed 5 pobudka, pora dzieciakom pokazać jak wygląda lot samolotem).
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
3 ludzi lubi ten post.
 
      
Wczasy w Turcji: tygodniowe all inclusive w hotelu niedaleko plaży od 1763 PLN. Wyloty z 2 miast Wczasy w Turcji: tygodniowe all inclusive w hotelu niedaleko plaży od 1763 PLN. Wyloty z 2 miast
Odkryj Deltę Mekongu: Wietnam i Kambodża w jednej podróży z Warszawy za 2900 PLN (z dużym bagażem) Odkryj Deltę Mekongu: Wietnam i Kambodża w jednej podróży z Warszawy za 2900 PLN (z dużym bagażem)
#2 PostWysłany: 21 Lis 2014 22:45 
Król Ż
Awatar użytkownika

Rejestracja: 07 Paź 2014
Posty: 6218
Loty: 474
Kilometry: 1 003 128
Dobrze się czyta ale więcej zdjęć !
_________________
Tolerancja kończy się tam, gdzie zaczynają się prawa człowieka
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#3 PostWysłany: 21 Lis 2014 23:28 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1676
Loty: 199
Kilometry: 453 204
srebrny
Odcinek 2. Rajsko i ostro
W tej części będzie więcej oglądania zdjęć niż tekstu, tak jakoś wyszło.

28.X. 6:00
U Sama budzimy się wcześnie (o dziwo mimo zmiany strefy czasowej jakoś dajemy radę). Zostawiamy w barze 50MYR za nocleg i idziemy. Pani pyta czy wezwać taksówkę, na co odpowiadamy, że nie. Przecież to tylko 5km, a mamy 2 godziny do odprawy.

Na Koh Lipe - bo to jest nasz cel - można dostać się na dwa łatwo dostępne sposoby (bo pewnie można własnym jachtem, jak ktoś akurat ma). Z Tajlandii (tej opcji nie ma), albo z Langkawi. Z kolei na Langkawi są dwa terminale promowe - duży w Kuah (zwany Kuah Jetty), oraz drugi zwany Telaga. Bilety na jeden i drugi można kupić spokojnie online z dowolnym wyprzedzeniem (o ile promy kursują, a nasz zaczął 20.X. czyli na początku sezonu), cena na jeden i drugi jest podobna i wynosi 1200 THB od osoby w jedną stronę. Drogo, za całą wycieczkę w dwie strony na Lipe zapłaciliśmy z kredytówki ponad 500 zł. Pewnie można taniej z Tajlandii, ale u nas nie było takiej opcji. Ponieważ Kuah jest dokładnie po drugiej stronie wyspy co port lotniczy i apartamenty u Sama, wybór padł na Telaga.

W drodze do Telaga Terminal mija się meczet, który w nocy hałasował (ale na tyle słabo, że nas zmordowanych podróżą nie obudził), oraz miejscową szkołę. Przy szkole, rzecz jasna, stragan z jedzeniem. Ceny "wszystko za 1zł", tj. 1MYR, czy to Nasi Lemak, czy to kilka ciastek, czy to makaronik jakiś. My jeszcze nie czujemy klimatu jedzenia w Malezji (tanio i dobrze), więc z lekką taką nieśmiałością kupujemy jednego Nasi Lemaka.
Droga z "miasta" do portu jest ruchliwa, co chwila mija nas czerwona taksówka proponując zabranie, na co ja konsekwentnie odpowiadam NIE. W połowie drogi okazuje się, że nie wygląda ona cały czas tak jak na starcie:
Image
tylko jest cały czas w górę i w dół (tego niestety wcześniej nie wiedziałem).

Do portu docieramy po godzinnym marszu, Słońce dopiero wstaje, ale jest już duszno i wilgotno, co utrudnia wędrowanie. Na szczęście stada małp pojawiają się dopiero przy samym porcie. Obok portu jest stacja benzynowa ze sklepem, gdzie kupujemy ciasteczka z orzeszkami i rybkami. Nasz pierwszy malezyjski prowiant wygląda tak:
Image
przy czym za te ciastka można by kupić 5 Nasi Lemaków.

Nasi Lemak po odpakowaniu okazuje się być ryżem, z sosem chilli, jajkiem i małymi prażonymi rybkami.
Image

Terminal promowy jest malutki, ale dobrze zorganizowani. Jest rodzina z Francji z dwoma małymi dziewczynkami i sporo Azjatów. Trzeba oddać paszport obsłudze (pierwszy raz to robiłem i miałem pewne opory), paszport jest potem zanoszony do budynku obok gdzie służby malezyjskie dają pieczątkę wyjazdową z Malezji.
Image

Po odprawie musimy znowu oddać paszport (do tego pudełeczka na zdjęciu), który dostaniemy dopiero na Lipe, po tamtejszej procedurze imigracyjnej.
Image

Prom jest stary. Mocno stary. I dość zdezelowany.
Image
Image

Po godzinnej wyciecze, uraczonej filmem na DVD w wersji bez dźwięku, cumujemy do pomostu w zatoce. Prom jest za duży, żeby przybić do brzegu
Image
skąd małą łódką zostajemy przetransportowani na plażę (Pattaya Beach), aby tam przejść procedurę imigracyjną.
Image
Image

Co tu mówić. Jesteśmy pierwszy raz w takim miejscu. Jest tak jak w katalogach :)
Image

Na Koh Lipe nie ma ruchu samochodowego. Tak przynajmniej czytałem w Internecie. Nie jest to do końca prawda, widziałem 3-4 terenowe Toyoty oraz ciężki sprzęt na plaży (niestety, przy Pattaya Beach stacjonowały dwie ogromne barki z materiałami budowlanymi, pracowały buldożery itp). Na szczęście nie dałem się skusić pięknym stronom internetowym resortów z tej plaży (już nawet miałem rezerwację w Mali Beach Resort), bo bym potem mocno tego żałował.
To co zapamiętałem z Pattaya Beach (poza barkami i buldożerami):
- piasek jest miękki i delikatny jak mąka ziemniaczana
- resort stoi na resorcie
- w sezonie to miejsce ma szanse przypominać plażę w Międzyzdrojach, niestety

Ponieważ jesteśmy zmęczeni i zdecydowanie nie chcemy dreptać do naszego resortu, bierzemy skuterotaksówkę
Image
Image
Taksówka ma tylko 50cm3 więc pod górę ma problemy i trzeba wysiadać. Pchać nie trzeba.
Image

Skuter wiezie nas obok cieszącego się złą sławą wysypiska śmieci (przez cały pobyt nie było czuć tego zapachu), potem kawałek po niebieskiej Walking Street
Image
(po prawej stronie żółty szyld to bankomat). Potem skręca przez jakiś walący się mostek, jedzie przez podwórko gdzie biegają kurczaki, stoją rozwalone sedesy i śpi cały dzień starszy gość, by zatrzymać się przy Castaway Resort.
Image

Wybór noclegu na Koh Lipe zajął mi sporo czasu, wiele portali i w końcu chyba Trip Advisor był tym miejscem, które pomogło wybrać ostatecznie, i po 3 dniach na tej wyspie i zwiedzeniu wszystkich zakątków mogę stwierdzić, że był to wybór najlepszy z możliwych.
Image

W resorcie jest restauracja i bar, gdzie można zjeść (nieco drożej niż na mieście), sprawdzić pocztę (internet jest całkiem szybki), napić się drinka. Jest też masaż, joga ale drogo (2x drożej niż w centrum), punkt dla nurków, wypożyczalnia itp. Od razu się nami bardzo zaopiekowali, tutaj coś do picia, tutaj plecaczki do domku, tutaj ręczniki bo domek jeszcze nie gotowy (byliśmy za wcześnie), a może chcemy się kąpać.
Image

No i poszliśmy się kąpać. Żonie uśmiech nie schodził z twarzy przez 2 godziny, zanim weszła do wody, jak była w wodzie, jak wyszła z wody... No po prostu taki stan, którego nigdy wcześniej się nie doświadczało, a który jest super ekstra fajny.
Image

Castaway Resort jest przy Sunrise Beach. Plaża wg mnie jest fajniejsza niż Pattaya, bo przede wszystkim jest tam mniej wszystkiego. Co prawda na wysokości szkoły (na północy wyspy) jest syf i serwis łódeczek dla tubylców, ale na południu gdzie byliśmy było czysto. To, co nam przeszkadzało to piasek, który nie jest przyjemny, bo pełno w nim szczątków rafy koralowej. A co do rafy, to w sumie można sobie ją pooglądać w czasie odpływu po prostu wchodząc do wody.
Image

Jak już się zadomowiliśmy w naszym bungalowie, pora było zwiedzić "miasto" i załatwić wycieczkę na następny dzień. Jest jedna rzecz, która u mnie ewidentnie kojarzy się z wakacjami w dalekich krajach - kokos! Tutaj serwują nieco inaczej niż w Rio, ale są tak samo pyszne:
Image

Koh Lipe w zasadzie to jedna ulica (Walking Street) i to, co od niej odchodzi. Ulica jest dla ułatwienia niebieska, żeby się nie zgubić. W środku dnia knajpki są otwarte i co minutę słychać "taj masaż", "łana taj masaż", ale dopiero w nocy zaczyna tętnić życiem, pojawia się seafood (drogo!), gra muzyka.
Image

Wracając do Castaway. Mamy domek "sea view", na parterze część sanitarna i taras, na górze wielkie łóżko :) i balkon.
Domek wygląda tak:
Image
i za 1500THB za noc ma się taki widok:
Image
Dla nas dodatkową zaletą było to, że mieliśmy tam otwarty rachunek i na końcu za wszystko co zjedliśmy, bez prowizji, zapłaciłem kartą kredytową (sam nocleg był zapłacony jeszcze z Polski).

Fakt, że wokół wyspy jest rafa koralowa sprawia, że na plaży można znaleźć coś takiego:
Image

Co można robić na Koh Lipe? Poza cieszeniem się sobą :), pływaniem i jedzeniem, można zorganizować sobie wycieczkę.
Za namową Łukasza (bonieq2) poszliśmy w tej sprawia na Pattaya Beach, by za 500THB od osoby wykupić na następny dzień wycieczkę połączoną ze snorkelingiem. W cenie wycieczki był lunch oraz płetwy, maska i rurka. Kupując wycieczkę po południu (zaczęło się chmurzyć), spytałem właściciela firmy co, jeśli będzie padać. Odpowiedział, że nie będzie i wziął od nas pieniądze.

29.X. 8:00
Budzimy się wyspani, w końcu. Patrzymy przez okno, a tam stalowe chmury. No to pięknie. Ciekawe co teraz z naszym rejsem. Szybkie śniadanie przy Walking Street. Nie chcieliśmy prywatnego rejsu (2000THB, bez jedzenia i sprzętu - aha, nie potrafimy się targować :/), więc na nasz jedzie też 4-osobowa rodzina z Azji - mama, tata w piance, synek 6 lat w piance, synek 2 lata bez pianki. I my. Marta wybiera sobie rurkę i maskę po wyglądzie, czego potem żałujemy, bo rurka ładna ale przecieka. Więc oddaję jej swoją i potem przez resztę dnia jestem snorkluję na wdechu.

Ruszamy punktualnie o 9:30. Pogoda dalej nieciekawa, fale spore, łódką rzuca na tych falach, a ja w duchu żałuję zmarnowanych 1000THB i zastanawiam się co zrobię jak plecak z całym naszym sprzętem będzie tonął. Po 30 minutach docieramy na pierwszy site do nurkowania, gdzie cumuje już sporo łodzi. Jest to w środku morza, woda głęboka na 10-15 metrów, wszyscy zakładają kapoki i nurkują. Nam się to nie do końca podoba, bo nic nie wiemy o tym ani jak ani co ani gdzie. Na razie szału nie ma.
Image
Po 30 minutach jedziemy w kolejne miejsce. Nagle :) chmury znikają i pojawia się ostre słońce, więc pospiesznie smarujemy się kremem z filtrem i wskakujemy do wody. Jest głęboko na 3 metry, rafa pod nami, rybki pływają nam wokół. To jest to. W końcu łapiemy na czym to polega.
Po 30 minutach kolejna wysepka. Jakaś dziwna, taka z kamieniami i jakimś miłym panem w mundurze. Miły pan mówi, że jest to park narodowy i trzeba zapłacić 200THB od głowy za wstęp. To mu mówię, że nie chcę na tę wyspę wchodzić, ale to nie działa - inne wyspy też są parkiem narodowym. Szkoda, że organizator wycieczki mi tego nie powiedział, bo jakbym nie miał przy sobie gotówki, to byłby klops.

Potem robi się dość monotonnie: 5 minut płyniemy, 30 minut taplania się w wodzie:
Image

Image
Na jednej plaży jest postój 60 minut na obiad i fotki, są huśtawki na plaży, łódeczki, turkusowa woda... Wracamy z wycieczki około 16-tej. Tutaj mała sugestia - jeśli już smarujecie się kremem z filtrem (my akurat jesteśmy z gatunku bladych i opalających się na czerwono), to przy snorklowaniu trzeba pamiętać o tej części ciała, która zwykle jest pod wodą :).

Wieczorem robimy sobie jeszcze jeden wypad na miasto - kolacja z seafood (drogo, ale trudno, 300THB za krewetkę), w knajpach można wybierać sobie jedzenie z akwarium lub specjalnych pojemników, w klepach produkty znajome, a w butelkach paliwo do skuterów.
Image

Image

Image

Image

30.X. 08:00
Pora wracać na Langkawi. Prom jest o 15:30, ale mamy się z paszportami zameldować miedzy 13 a 14. Rano jemy śniadanie w naszym resorcie, potem plaża, plaża, plaża. Potem idziemy załatwić sprawy paszportowe, zostawiamy plecak z innymi bagażami w "przystani" i mamy do załatwienia jeszcze 2 rzeczy - Pad Thai oraz "taj masaż". Masaż można zrobić za 200-300THB (za 60 minut). Powiem, że było to osobliwe doznanie, ale więcej nie chcę. Nie było to ani relaksujące, ani miłe, odhaczone, zaliczone, starczy.
Żegnamy Koh Lipe i odpływamy tym samym zdezelowanym promem. Coś mi mówi, że jeszcze tu kiedyś wrócimy.

Aha - co do tytułu.
Ostro: pierwszego dnia idziemy na obiad. Marta znajduje Papaya Salad. No ok, papaję znam z Brazylii, może to coś podobnego do mango salad. Zamawiamy. Dwie wersje. Standardową, i z niebieskim krabem.
Ta pierwsza nie dość, że bardziej przypomina białą kapustę niż papaję, jest tak ostra, że dawno czegoś tak strasznie ostrego nie jadłem i z każdym widelcem ból jest trudny do opanowania. Ta druga ma na sobie surowe odnóża kraba i jakoś mnie nie kręci, Marta twierdzi, że krabowa nie jest ostra.
Do sałatki jest ostra tajska zupa z owocami tamaryndowca. Jest tak ostro, że nic nie pomaga, nawet mango lassi.
Drugiego dnia na kolację zamawiamy sałatkę z mango. Znowu jest ostra, nie tak jak papaya, ale i tak.
I jeszcze moje kulinarne odkrycie: mango sticky rice. Rewelacja.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
Pabloo lubi ten post.
 
      
#4 PostWysłany: 23 Lis 2014 14:42 

Rejestracja: 09 Mar 2014
Posty: 634
niebieski
swietna relacja.w lutym bede na Koh Lipe ale jak narazie szukam noclegu jakies budzetowego.Wiesz moze czy na miejscu mozna cos taniego wynajac??
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#5 PostWysłany: 23 Lis 2014 19:59 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1676
Loty: 199
Kilometry: 453 204
srebrny
Na północy sunrise jest coś dla backpackersow. Ale sprawdź Castaway bo my mieliśmy domek z tych drogich a spotkany na miejscu Polak płacił za domek w ogrodzie 1/3 tego co my.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#6 PostWysłany: 23 Lis 2014 20:46 

Rejestracja: 09 Mar 2014
Posty: 634
niebieski
dzieki za info:)pozdrawiam
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#7 PostWysłany: 25 Lis 2014 21:57 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1676
Loty: 199
Kilometry: 453 204
srebrny
Odcinek 3. Langkawi Permata Kedah - Langkawi, Klejnot Kedah

30.X. 18:00
Wracamy na Langkawi tą samą drogą, którą dwa dni temu dotarliśmy na Koh Lipe. Na miejscu jesteśmy ok. 18:00, jest jeszcze jasno (dla spostrzegawczych wyjaśnienie, w Tajlandii jest jedna godzina "do tyłu" względem Malezji, więc jak płynęliśmy na Koh Lipe to ruszyliśmy o 9:00 i po godzinie dalej była 9:00 w Tajlandii, ale jak wracaliśmy to rejs trwał godzinę, a zjadł z zegarka dwie). Tym razem już wiemy, że nie chcemy iść piechotą, zwłaszcza, że w tej szerokości geograficznej od zachodu słońca do zmroku upływa zdecydowanie mniej czasu niż w Polsce. Ponieważ komunikacja miejska na Langkawi nie istnieje (a przynajmniej tak twierdzą wszystkie przewodniki), a nie chcemy eksperymentować z łapaniem stopa, zostaje taksówka. Po przybyciu na ląd trzeba iść do tego samego urzędnika po pieczątkę, co przed wyjazdem. Po otrzymaniu pieczątki dopada nas grupka taksówkarzy, już wiem jak się to skończy, ale nie mam chęci negocjować z żoną, a próby negocjacji z taksówkarzem kończą się tekstem "this is fixed price". Więc fixed price za 5 km (mniej więcej musimy się dostać w okolice, z której 2 dni temu wyszliśmy od Sama) to 26 MYR (stawki jak we Wrocławiu). Na pocieszenie okazuje się, że mapka z Airbnb jest niedokładna i nigdy w życiu byśmy tam sami nie trafili, a nasz kierowca po paru minutach błądzenia dzwoni ze swojego telefonu do naszego hosta i ustala miejsce, do którego mamy trafić. (Wieczorem mój telefon łapie WiFi i pocieszenie mi przechodzi, bo na WhatsApp mam informację od hosta, że mam podać o której dokładnie przypływamy bo on chce nas odebrać z portu. Cholera, trudno, kasa wtopiona).

Naszym hostem jest Mk i jego A small cozy 3 bedroom home. Za 60 zł za noc mamy cały domek do dyspozycji - 3 sypialnie, salon, kuchnia, łazienka. Standard raczej niski, jeden pokój od dawna nie wietrzony, ale wszędzie moskitiery, wentylatory, adaptery gniazdek z ichniego na dowolny. Internet jest w jego głównym domu (gdzie wynajmuje pokoje współdzielone), ale to 2 minuty od naszego domku. Aha, okazuje się, że mieszkamy 100m od rudery Sama, no niech będzie i tak.
Image

Zanim dotarliśmy na Langkawi, mieliśmy kilka założeń: zwiedzimy wyspę ze skutera - to raz, pojedziemy na night market na jedzenie - to dwa. Nocne markety na Langkawi mają to do siebie, że każdego dnia odbywają się w innej części wyspy.
Dzisiaj - w czwartek, market jest 3 km od nas, między lotniskiem (my jesteśmy nieco na północ od lotniska), a Pentai Cenang. Wypożyczenie skutera kosztuje 35MYR za 24h, więc bierzemy skuter już teraz, w czwartek wieczorem. Po chwili mamy już go przyprowadzonego, wszystko załatwia nasz host Mk, więc nie musimy nic nikomu pokazywać (paszporty, prawa jazdy itp), po prostu w 5 minut mamy nowy skuter Yamaha i dwa kaski. Niestety zanim my skończymy nasz prysznic, pojawia się shower z nieba i leje przez 2h. Z wyjazdu na targ nici. Idziemy do kwatery głównej Mk skorzystać z internetu i zadzwonić przez Skype do Polski (wszystko działa super) i czekamy, aż w końcu przestanie padać. Przestaje, więc idziemy szukać jedzenia na miejscu. Mamy do wyboru pustą jadłodajnię w stylu economicznym, vis-a-vis restaurację z logo Halal (ale w środku sami muzułmanie elegancko ubrani, więc raczej nas nie wpuszczą) i coś chińskiego. No to do chińczyków. Nie jest najtaniej (Mk nam powiedział, że tutaj 7MYR za danie to już dużo), kaczka pieczona dla dwojga to 50MYR (!), ale jesteśmy głodni i nie mamy wyboru - bierzemy co dają (w knajpie jest ogromny wybór seafood, ale wszystko płatne wg wagi, a doświadczenie mi mówi, żeby unikać takich ofert bo potrafią kosztować więcej niż się planuje - kaczka na szczęście ma cenę z góry znaną). Do kaczki ryż, makaron, picie.
Image
Jedzenie jest bardzo, ale to bardzo smaczne. Idziemy spać, jutro czeka nas długi i pracowity dzień.

31.X. 9:00
Ten dzień będzie dniem na dwóch kółkach. Chcemy objechać wyspę i zaliczyć wszystkie punkty zaznaczone na mapie dla turystów. Jedziemy najpierw na południe, w stronę Pentai Cenang (czyt. Międzyzdroje). W tym miejscu szybki kokos na plaży (3MYR) i konsumpcja zakupionych pod naszym domem Nasi Lemaków i słodkości (wszystko za 1MYR) i uciekamy - nie nasz klimat. Pełno centrów handlowych (przypominam - Langkawi jest strefą wolnocłową), na plaży dmuchane banany i skutery do wynajęcia, nic ciekawego. Z Pentai Cenang jedziemy południowym brzegiem wyspy na wschód - do Kuah. Kuah jest największym miastem na Langkawi, o którym nasz przewodnik pisze, że jedyny powód aby tam pójść to bankomat. Nam też się nie podoba, duży ruch, w porcie tłoczno. Robimy sobie 5 minut przerwy na ławeczce w tamtejszym jachtklubie i jedziemy dalej, tym razem na północ. Langkawi, z perspektywy drogi asfaltowej jest dość monotonne. Wprawdzie można na drodze spotkać 1.5m jaszczurkę albo żółwia, ale generalnie wygląda to tak, że jest osada 4-5 domów, potem łąka/las/palmy, kolejna osada itd. W każdej takiej osadzie będzie zawsze co najmniej jedno stoisko z jedzeniem.
Jest gorąco, więc aby się nie odwodnić :) zatrzymujemy się na kolejnego kokosa. Miła pani zaprasza nas do stolika i proponuje jeszcze jedną potrawę. Marta zamawia, zjeść muszę ja. Potrawa jest bardzo oryginalna, jakbym miał ją powtórzyć w Polsce z tego co można tutaj kupić to byłby to 1cm plaster kalarepy, posmarowany powidłami z chilli i posypany orzeszkami ziemnymi. Całość pokrojona w zgrabne kosteczki.
Pani mówi troszkę po angielsku, chce sobie z nami robić zdjęcia swoim telefonem, telefonem 5-letniej córki (obie mają ogromne smartfony). Córeczka, w tej osadzie na końcu świata, ma na ręce taką samą bransoletkę z gumeczek jak wszystkie dziewczynki w przedszkolu naszych córek w Polsce. Ot globalizacja.
Image

Jedziemy dalej, skręcając z głównej drogi można dojechać do ładnego wodospadu, gdzie zjadamy owoce smażone w cieście zakupione przed chwilą w kolejnym straganie (później się okazało, że jednym z owoców był durian).

Kolejnym punktem na naszej mapie jest Black Sand Beach:
Image
Image
Chodzenie po tym jest dość zabawne, czujesz piasek, widzisz co innego. W morzu jednak nikt się nie kąpie (poza rodziną Rosjan). Niedługo po wizycie na czarnej plaży zaczynamy rozglądać się za jedzeniem i zatrzymujemy się w pierwszym możliwym punkcie. Knajpa przy drodze, 3-4 tubylców, pani za ladą. Cen brak, pani nakłada ryż na talerz a sosy/mięso/ryby sobie dobieramy sami. Za dwa talerze jedzenia + 2 puszki napojów gazowanych płacimy łącznie 12MYR. Dobry deal. Jedzenie pyszne!
Image

Po obiedzie udajemy się w ostatnie miejsce zaplanowane na ten dzień - do Oriental Village. Mijamy po drodze Langkawi Craft Center, gdzie żona namawia mnie na obraz malowany w technice batiku. Cena w galerii wy Craft Center 500MYR, stargowana na 200MYR. Przy okazji autor pokazuje jak się to robi i opowiada o technice wykonywania takich prac (namalowanie dużego obrazu to 2-3 tygodnie pracy). Niestety pani ze stoiska obok, która sprzedaje szale i chusty jedwabne, targować się nie chce. Trudno, poszukamy gdzie indziej.

Z Oriental Village można przy użyciu Langkawi Cable Car wjechać sobie kolejką linową na górę i podziwiać piękne widoki na całą wyspę. Jest to miejsce polecane w przewodnikach, ale z uwagi na to, że Sky Bridge jest w remoncie, rezygnujemy więc z tej atrakcji. Dla zdesperowanych jest np. przejażdżka na słoniu, ale to nie nasz klimat. Jest też dużo sklepów ze wszystkim co się da, jest plac zabaw i oczko wodne z rybkami i potworem.
Image
Image
Image

Nieopodal Oriental Village jest wodospad i jeziorka (Seven Wells), trzeba iść ostro pod górę, nam sił brakuje w połowie więc dochodzimy tylko do wodospadu.
Image

Po zaliczeniu kolejnego kokosa wracamy do domu, negocjujemy z Mk dodatkowe 2h wypożyczenia skutera ("no problem"), i jedziemy 25km w jedną stronę na night market. Zdjęć z night marketu nie mamy, bo było tłoczno i ciemnawo, ale było to bardzo ciekawe doświadczenie. Część stoisk to tekstylia, ale zdecydowana większość to spożywcze. Połowa stanowisk sprzedaje produkty (warzywa, owoce, mięso, ryby), połowa gotowe dania - słodkie i słone, naprawdę jest z czego wybierać. Polecam!
Z night marketu wracamy do naszego domu. Droga jest hmm... taka sobie, na szczęście co jakiś czas mija nas samochód co nieco zmniejsza nasze obawy (jakoś tak jechać przez las w nocy skuterem nie spodobało nam się za bardzo). Jakieś 10km od domu zaczyna lekko padać, ale na szczęście tym razem to nie shower i dojeżdżamy prawie niezmoknięci.

1.XI. 8:00
Pora zmienić wyspę, dzisiaj lecimy na Penang. Na bilecie jest napisane, że mamy być na miejscu 30 minut przed odlotem :), małe lotnisko, więc idzie sprawnie. Mk jest na tyle miły, że podwozi nas ze swojego domku pod sam terminal. W samolocie (A319) frekwencja 70%.

Aaa, zapomniałbym. W naszej dzielnicy (i dzielnicy Sama) jest nieco syfnie, ale potem okazuje się, że w całej Malezji tak jest.
Image
To po prawej to dom Sama.

Image
A to widzimy z naszego tarasu u Mk.

Image
A na tej werandzie za chwilę będzie siedziała rodzina i jadła sobie kolację.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata


Ostatnio edytowany przez zawiert, 09 Wrz 2015 20:59, edytowano w sumie 1 raz
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#8 PostWysłany: 09 Gru 2014 22:01 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1676
Loty: 199
Kilometry: 453 204
srebrny
Odcinek 4. Penang. Pierwsze rozczarowanie?
01.XI 10:00
Około godziny 10-tej rano lądujemy na lotnisku na wyspie Penang. Naszym celem jest Georgetown - historyczne miasto wpisane na listę Unesco, raj dla takich łakomczuchów jak my.
Jest to zarazem pierwsze miejsce, gdzie trafiamy do normalnego miasta, z komunikacją miejską, korkami, wieżowcami, restauracjami, kościołami itp.
Lotnisko jest niewiele większe od tego na Langkawi z tą różnicą, że tutaj widać obecność przemysłu (co m.in. przejawia się w hangarach cargo i budynkami znanych na całym świecie firm typu DHL, UPS itd.).
Ponieważ, mimo wielu użytkowników, Couchsurfing tutaj nie zadziałał, kolejny raz skorzystaliśmy z Airbnb. Nasz wybór padł na "Loft" blisko centrum, do którego z lotniska musieliśmy się dostać.
O Penang/Georgetown trzeba wiedzieć jedną rzecz - cała komunikacja skupia się na węźle Komtar. Nawet jak nam się wydaje, że autobus tam nie pojedzie, to i tak pojedzie (no ok, mimo wszystko sprawdźcie sobie, żeby nie było, że przeze mnie samolot komuś uciekł).
Komtar to względnie stary i raczej średniej urody budynek w samym centrum Georgetown, wysoki na 200m (więc bardzo łatwo go zauważyć), pod którym mieści się terminal autobusów miejskich (w tym darmowego shuttle busa).

Z lotniska udajemy się na przystanek autobusowy i po kolei pytamy o coś, co jedzie do Komtar. Pierwszy kierowca mówi, że 401, drugi kierowca (w busie 102), mówi, że on. Wsiadamy więc. Na Penang bilety kupuje się u kierowcy za odliczoną gotówkę, kierowca wydaje bilet, a kasę na jego oczach wrzucamy do skarbonki. Bilety mają różne ceny, w zależności od trasy, ale dojazd z lotniska do Komtar wyszedł chyba 2.70RM od osoby. Aha - w Penang zaczynamy zwracać uwagę na Malay English czyli ich przeróbki z angielskiego. Np. kierowca autobusu to bas kapten.
Image
W autobusie wisi kartka, jakby ktoś miał wątpliwości, czy facet za kółkiem to ten bas kapten co trzeba.
I kolejną nowością są zakazy wnoszenia Duriana, nawet do autobusu.
Image

Po jakichś 20 minutach jesteśmy w centrum i wysiadamy przy Komtar. Korki są spore, ot takie godziny szczytu w centrum Wrocławia. Nasz "Loft" jest dosłownie 200m od przystanku, dość łatwo go znajdujemy. Pokój jest ciekawy, klimatyzowany, z ciepłą wodą w łazience i cienkimi ściankami z płyt g-k. Niestety cienkie ścianki 2 razy będą przeszkadzały, raz nam gdy Azjaci zza ściany wrócą w nocy, drugi raz sąsiadom, gdy my zapominamy gdzie jesteśmy. Stukanie w ściankę rozwiązuje problem w obu przypadkach.
Właściciel (Chińczyk) jest bardzo pomocny, rysuje nam mapki, zaznacza gdzie i co jeść a potem prowadzi do swojego ulubionego straganu z jedzeniem ukrytego w uliczce (w życiu bym tam jedzenia nie zamówił), gdzie serwuje nam sok z owocu muszkatołowca (podobno tylko na Penang coś takiego robią).
Tego dnia mamy napięty plan zwiedzania. Przede wszystkim przyjechaliśmy tu jeść, ruszamy więc w stronę Unesco Heritage Old Town poszukać tego dziedzictwa, street artu i jedzenia.
Na Penang była dość silna grupa ludności z Chin, którzy budowali różne ciekawe budowle, zrzeszali się w klany (?) - do jednej takiej siedziby klanu za namową naszego gospodarza trafiamy. Wstęp to chyba 10-15RM (nie pamiętam), nas nie powala, zaliczone, więcej takich obiektów nie zwiedzamy (a do zwiedzania w samym centrum takich budynków jest ponad 5).
Image
Image

Ruszamy szukać jedzenia, posługując się zdobytą na lotnisku mapką Georgetown Food Paradise :). Jedzenie jest wszędzie, głównie "malajskie" (czyli makarony mieszane z dodatkami i ciemnymi sosami), zupy z owocami morza i indyjskie przysmaki. Ceny świetne, zawsze poniżej 5RM. Po spałaszowaniu szybkiego przed-obiadu idziemy w stronę Little India. Zaskakujące to miejsce - głośne, przed sklepami wielkie kolumny głośnikowe z natrętną hinduską muzyką, kadzidełka, sklepy z sari i kwiatami do składania ofiar.
Image
Image

Pamiętamy, jak pyszny był garlic naan na lotnisku KLIA2, więc z braku miejsca na większe zakąski, zamawiamy jeden naan w knajpie. Niestety Marta w ramach eksperymentu zamawia cheese naan i to jest błąd. Pan zaczyna go przy nas robić:
Image
a następnie idzie na zaplecze i przynosi jeden plasterek sera w folijce (tak jak u nas sery hochland - te topione w plastrach). Masakra! Naan jest paskudny i bez sera (niewyrośnięty, zakalec), a ser jeszcze pogarsza klimat. Trudno, niewypał.
Dzisiejszy dzień mamy tylko na Georgetown, ale samo Old Town nie powala, niestety po różnych miastach w Europie mam inne wyobrażenie tego, co to jest Old Town, i jasne, nie oczekiwałem, że zobaczę to co w Asyżu, ale tutaj po prostu jakieśtam budynki nieco bardziej kolorowo pomalowane, ale syf taki sam jak poza Old Town.
Tak sobie wędrując znajdujemy słynne malunki streetartowe. Przy większości z nich są tłumy turystów, którzy cykają sobie selfie, ale czasem można znaleźć takie mniej oblegane.
Image
Image

Tak wędrując znajdujemy super miejsce na jedzenie - halę (zadaszoną) z kilkunastoma stanowiskami. Wrócimy tu wieczorem. Zaraz obok hali jest jeszcze jeden wynalazek - część miasta zbudowana na wodzie. Są sklepiki z pamiątkami, jakieś mikro świątynie, ale najciekawsze jest, jak oni to zbudowali. Chcesz mieć dom na palach - bierzesz plastikowe wiadro z betonem, potem kolejne, i kolejne, i tak sobie budujesz te pale.
Image
Tutaj widok z poziomu "chodnika".
Image
Image
A tutaj konstrukcja.

Łapiemy darmowy bus do Komtar (jedzie z portu, więc zaraz obok domków na palach), idziemy na chwilę odpocząć do naszego loftu.
Tutaj mała uwaga dla zainteresowanych: zależało nam, aby podczas podróży do Azji znaleźć takie miejsce, w którym będzie szansa na znalezienie kościoła rzymskokatolickiego. Okazało się, że na Penang jest ich 6 (jedna parafia), z czego 3 w bliskim sąsiedztwie Komtar (jeden z nich 100m od naszego loftu, pozostałe bliżej portu, ale 5 minut shuttle busem). Bez problemu można trafić na mszę w j.angielskim, kościoły pełne ludzi, ale byliśmy jedynymi białymi (co dość szybko zostało zauważone). Jak ktoś ma więcej pytań to może PW, w każdym razie byliśmy pozytywnie zaskoczeni.

Wieczorem postanawiamy wrócić do wcześniej namierzonej hali, nazwijmy ją roboczo pasaż dla łasuchów. Procedura jest prosta - znajdujesz sobie wolne miejsce (o to wieczorem jest ekstremalnie trudno), potem wybierasz sobie na co masz ochotę w jednym z 30 straganów (przekrój jedzenia jak zwykle malezyjskie, indyjskie, chińskie, tajskie, singapur itp), zamawiasz, po chwili przynoszą świeżo robione jedzenie, płacisz, jesz. Ktoś inny sprzątnie talerz. I tak cały wieczór. Aby nie było nudno, na środku hali jest scena, na której odpicowany młodzian i jego dwie wylaszczone panny zabawiają gości śpiewem i tańcem. Jedno śpiewa, dwójka tańczy. Jedna piosenka, zmiana na wokalu. Niezły klimat, serio :)
Jak już nie mamy miejsca na jedzenie, które jest super (no może z wyjątkiem ostrego masakratora sałatki z mango) zaczyna się shower. Czekamy 30 minut, a potem w strugach deszczu biegniemy na przystanek autobusowy (słusznie, bo padało jeszcze godzinę).

02.XI. 11:00
W niedzielę mamy plan pojechać poza centrum, które już w zasadzie zwiedziliśmy i nas nie interesuje, przynajmniej chwilowo. Tutaj niestety zaliczamy falstart, gdyż ponieważ po kościele chcemy złapać autobus, który jedzie na północno-zachodni koniec wyspy. Siedzimy na przystanku, z którego powinien jechać (jest nieco naddarta kartka z info, gdzie ta linia jeździ i że tu jest). Po 30 minutach idziemy poszukać innego przystanku, jednak nie znajdujemy, więc wracamy na ten pierwszy. Łącznie godzina za nami. Po kolejnych 40 minutach poddajemy się i łapiemy cokolwiek na terminal autobusowy w porcie (obok naszej hali z jedzeniem i domków na palach). I tam - co ciekawe - nasz poszukiwany autobus stoi. I kolejnych 5. Nosz motyla noga - była inna trasa. Żeby jeszcze nas pognębić autobus jedzie przez Komtar, więc mamy nauczkę na przyszłość, gdzie iść jak się szuka autobusu w Georgetown.
Bilet jest dość drogi (5,90RM), ale jedziemy długo za miasto. Po drodze (wzdłuż północnego wybrzeża) mijamy sporo, zaskakująco sporo, wielkich apartamentowców, po 30-40 pięter, tuż nad brzegiem morza. Jest to ciekawy dość widok, centrum jest względnie nisko zabudowane, a wysokie bloki pobudowali sobie nad morzem.
Naszym pierwszym punktem programu jest Tropical Spice Garden http://tropicalspicegarden.com/
Jest to coś w rodzaju ogrodu botanicznego. Wstęp jest drogi, 26 RM od osoby z audioguide. W ogrodzie dużo bardzo ciekawej roślinności (w tym bardzo rzadkie gatunki palm), ale mi najbardziej podoba się huśtawka gigant:
Image
Sam ogród też hoduje/przygotowuje przyprawy, które można sobie kupić w sklepiku na koniec zwiedzania. Jest też szkoła gotowania, na którą Marta bardzo chciała się zapisać, ale godziny i cennik wykluczył tę imprezę.
Ogólnie - polecam to miejsce.

Z ogrodu łapiemy dalej ten sam autobus i jedziemy do Batik Factory (pamiętacie, na Langkawi nie chcieli się targować w sklepie z apaszkami, robimy drugie podejście). Okazuje się to niewypałem - jest drogo i kiczowato. Vis a vis Batik Factory jest jakiś sklep ze słodyczami (miód i czekolada) i niestety wchodzimy do środka - dopadają nas 3 panie, które koniecznie chcą nam coś sprzedać i podziwiam ich upór i wytrwałość. W końcu, żeby nas tam nie zatłukli (jesteśmy jedynymi klientami a obsługi jest ok 15 osób :)), kupuję puszkę zimnego napoju za 2.50RM i wychodzimy. Tłumaczę, że jest za gorąco na kupno czekoladek bo się roztopią na zewnątrz.
Nieopodal tego miejsca jest kilka "knajpek", ale Marta wyraźnie ma dość plastikowych talerzy i jedzenia w hmm... budżetowych warunkach, więc sobie odpuszczamy. Idziemy na plażę, ale jest jak nad Bałtykiem, szaro, buro, brudno. Wracamy na przystanek, po chwili autobus zabiera nas do miasta.
Korki są gigantyczne, powrót zabiera nam 90 minut (jest niedziela, ok. 17-18-tej). Wysiadamy w centrum i szukamy jakiegoś bardziej przyzwoitego jedzenia. Wybór pada na Hindusów, tym razem jest super, naan dobre, curry też.

Wieczorem idziemy jeszcze do kawiarni na froncie naszych loftów.
Image
Image
Mimo późnej godziny kawiarnia jest otwarta, ale nie ma tam nic, co by mnie szczególnie interesowało, więc kurtuazyjnie wypijamy lemoniadę i idziemy spać. Jutro rano musimy się uwinąć z wyjazdem.

03.XI 06:30
Rano szybko wychodzimy z naszego loftu. Idziemy - rzecz jasna - na Komtar. Tam łapiemy autobus 102, jedziemy na terminal autobusowy Sungai Nibong. Korki są spore, dobrze, że zrobiliśmy sobie zapas czasowy. Śniadanie? Coś kupimy, na pewno będzie stragan na dworcu autobusowym.
Ale o tym w następnym odcinku.

Aha, czy poleciłbym Penang? Wrócił tam jeszcze raz? Cóż. Szału nie ma, jedzenie uliczne super, ale robi się monotonne (i w sumie dość podobne jest na Langkawi). Samo Old Town w Georgetown mocno rozczarowuje i zdecydowanie przereklamowane. Ale może jesteśmy wybredni i po Koh Lipe już nam się w ... głowach powywracało? Zobaczymy co będzie dalej.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#9 PostWysłany: 09 Gru 2014 22:35 

Rejestracja: 09 Mar 2014
Posty: 634
niebieski
swietna relacja:)czekam na dalsza czesc:)
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#10 PostWysłany: 23 Gru 2014 12:50 

Rejestracja: 06 Sie 2014
Posty: 370
Loty: 115
Kilometry: 240 990
niebieski
więcej dalej :) czekamy
_________________
zapraszam serdecznie :-) na nasz ig: Podróżnicy z Kórnika :-)
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#11 PostWysłany: 12 Sty 2015 23:14 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 10 Lip 2013
Posty: 310
niebieski
Hej, i co dalej? Tu się czeka :)
_________________
magiczna-torpeda-akcja-na-dom-dziecka-w-nepalu,18,108915
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#12 PostWysłany: 13 Sty 2015 00:32 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1676
Loty: 199
Kilometry: 453 204
srebrny
Oj kurcze blade zapomniałem skończyć opowieść. A następny odcinek to truskawkowy horror. Postaram się w tym tygodniu wyrobić.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#13 PostWysłany: 16 Sty 2015 23:23 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1676
Loty: 199
Kilometry: 453 204
srebrny
Odcinek 5. Cameron Higlands. Truskawkowy horror.
03.XI 6:00 Georgetown
Tego dnia wstajemy o zabójczej godzinie, zabieramy nasze plecaki i zmykamy z naszego loftu, nie chcemy spóźnić się na dalekobieżny autobus do Tanah Rata. Bilety na autobusy kupiliśmy jeszcze w Polsce (jak wszystko co się dało kupić z wyprzedzeniem), stron z rezerwacjami jest dużo, ceny zwykle wszędzie takie same, ja wybrałem portal A dlatego, że oferował wybór miejsc w autobusie (co było bezużyteczne bo autobus jechał prawie pusty i nie miało to żadnego znaczenia). Wprawdzie wszystkie portale pozwalają na zakup biletu z Komtar (przypominam, mieszkamy 100m od tego węzła), jednak najczęściej oznaczało to spisanie numeru telefonu i łapanie busika na telefon aby dotrzeć na właściwe miejsce - czyli dworzec dalekobieżnych autobusów Sungai Nibong. Aby uprościć sobie życie zdecydowaliśmy, że bilety autobusowe kupimy z dworca Sungai Nibong, a z Komtar dotrzemy tam komunikacją miejską. Wszystko odbywa się bez problemu, po ok. 30 minutach (są lekkie korki) docieramy na miejsce.

Ponieważ mamy zapas czasu, i bilety kupione (tak nam się zdaje), pora na śniadanie. Oczywiście przy dworcu autobusowym jest stragan, kawa, stoliczki, fast food.
Image Image Image
Od lewej występują: słodkości (słodkie naleśniki, pojęcia nie mam jak zrobili to żółte ciasto), faworyt Marty mihun i mój ulubiony nasi lemak.

Jak już zjedliśmy, pora było poszukać naszego peronu. Patrzę na wydruk, a tam numer 23. A peronów 6. Hmm... Patrzę jeszcze raz "counter 23". No to pytam jakiegoś gościa co wygląda jakby pracował w tym miejscu gdzie to jest, a on mnie wysyła na piętro, do czegoś w rodzaju kasy biletowej połączonej z biurem podróży. I tam nasz wydrukowany bilet zostaje zamieniony na karteczkę 5x5 cm z jakimiś pięcioma cyframi i każą nam iść za miłym panem. Miły pan prowadzi nas na zewnątrz dworca, do zatoczki na autobusy miejskie i zostawia tutaj z karteczką. Po chwili zjawia się jakiś facet na oko z Europy - szybko ustalamy po angielsku, że jedziemy w tym samym kierunku. Fabian jest z Frankfurtu, podróżuje sam, chce trochę posiedzieć w Malezji a potem leci na Bali.

Kolejne 5 minut, podjeżdża autobus, numerek z naszej kartki pokrywa się z numerem bocznym, pytamy czy Tanah Rata, bas kapten mówi że tak, plecaki do bagażnika i jedziemy.
W środku autobusu szok :), w życiu takiego standardu nie widziałem - fotele wykładają się do płaskiego, miejsca więcej niż w klasie biznes B777 :)
Image

Początek podróży jest nawet ciekawy, bo jedziemy przez jeden z dwóch ogromnych mostów łączących Penang z kontynentem. Ale potem robi się nudno, więc przysypiam. Budzę się za "jakiś czas", nasz autobus w żółwim tempie wspina się pod lekkie wzniesienie, na skrajnym pasie autostrady sznur ciężarówek wlecze się niemalże jak podczas zimy na przełęcz Brenner w Alpach. Tylko, że to wzniesienie jest śmiesznie małe, nasza A4 w okolicy Góry Św. Anny jest bardziej stroma i skomplikowana do pokonania. Przysypiam znowu, budzi mnie przystanek na parkingu za bramkami autostrady, z którego zamiast wrócić na trasę nasz autobus wlecze się jakąś prowizoryczną drogą, a potem objazdem na tyłach centrum handlowego, aby zajechać na jakiś dworzec autobusowy. Co u licha? Ipoh Bas Terminal.
Kierowca krzyczy Tanah Rata exit. No to wysiadamy z Fabianem, bierzemy plecaki. Podchodzi kolejny miły pan, zabiera naszą karteczkę 5x5 i zamienia ją na kwitek 8x8cm z innym napisem i mówi wait here. Tak czekając spotykamy jeszcze zabawną parę z Anglii, przynajmniej można porozmawiać sobie z native speakerem. Na dworcu głośno jak na bazarze - kasjerzy/kasjerki z poszczególnych agencji ze swoich okienek krzyczą do każdego, kto wchodzi do terminalu - szukają klienta. Po godzinie pojawia się inny autobus, miły pan mówi, że mamy wsiadać do Cameron Highlands. Ruszamy dalej w trasę, ja idę spać, budzę się na serpentynach w górach, dookoła same szklarnie, mapa pokazuje 20 km do celu.

W końcu przyjeżdżamy na miejsce. Dużo później niż planowałem (ok 16) - no niestety, wiedziałem ile kilometrów mamy do pokonania, ale nikt nie mówił o przesiadce w Ipoh. Fabian nie ma planów na nocleg, więc proponujemy mu naszą miejscówkę, której poświęcę kolejne akapity.

Chodząca wikipedia
Z noclegiem w Tanah Rata to nam wyszło zabawnie i śmiesznie. Był to pierwszy nocleg zarezerwowany hm... jeszcze w lipcu, przez booking. Pines guesthouse czy jakoś tak, tanio i syfnie. Pamiętając Sama i jego norę oraz biorąc pod uwagę nasze obawy dot. komarów szybko kasuję rezerwację (motyla noga, kasowałem wg czasu PL, ale policzyło czas w Malezji i niestety booking naliczył opłatę). Dzień wcześniej, po pospiesznej lekturze Tripadvisor'a wybieramy Gerard's Place http://fathers.cameronhighlands.com/gerards/, rezerwacji dokonuję o 21:00 dnia poprzedniego, więc nie narzekam. Fabian idzie z nami, na miejscu mają cały guesthouse do naszej dyspozycji. Z dworca autobusowego jest tam kawałek, ale bierzemy taksówkę, Fabian się dorzuca więc przełykamy jakoś te 5MYR.
Na miejscu otwiera nam chłopaczek w wieku 16-18 lat, mówi dobrze po angielsku i cały proces meldowania, zasad panujących w pensjonacie, proponowanych atrakcji itp prowadzi w zabawny sposób sypiąc dowcipami i ciekawymi tekstami. Bierze nasze paszporty, widzi Polska to dawaj od razu do mnie: kto był lepszym piłkarzem Lato, Boniek czy teraz Lewandowski. Albo co sądzę o karierze Jerzego Dudka. I dawaj w piłkarski świat, widzi, że chwycił temat, to ciągnie go dobre kilka minut i wie zdecydowanie więcej o polskiej piłce nożnej niż ja (a nie należę do ludzi, których nie interesuje piłka nożna). Potem przychodzi mu meldować Fabiana, zagaduje o niemieckiej piłce, że drużyna ostatnio słaba i coś takiego, Fabian na to, że nie interesuje się piłką nożną. No to chłopaczek zmienia temat, o jesteś z Frankfurtu, Lufthansa ma siedzibie w tym mieście (i dawaj o w temat tej linii lotniczej). Potem jeszcze kilka razy z nami rozmawiał i za każdym razem zaskakiwał nas błyskotliwością i wiedzą. (Polecam sobie poczytać opinie na Tripadvisor). W tym miejscu kupujemy też wycieczkę na następny dzień - mamy autobus do Kuala Lumpur na 17:00, więc aby ze wszystkim się wyrobić ze spokojem musimy zdecydować się na wycieczkę "half day". Niestety okazuje się, że nikt w Tanah Rata nie zabierze nas na raflezje, bo chwilowo nie ma. Proponują nam za to "mossy forrest", ok, niech będzie.

Popołudnie mamy wolne, idziemy więc do "centrum" poszukać czegoś do jedzenia i porobić coś korzystając z wolnego czasu. Z pensjonatu do centrum jest ok. 1 km przyjemnego spaceru w dół.
Image
No i oczywiście jest chłodniej niż w poprzednich dniach, przyjemne 20 stopni. Centrum rozczarowuje, kto był u nas ten zrozumie - coś jak Szklarska Poręba - główna droga non stop zakorkowana przez całą miejscowość, wzdłuż tej drogi sklepy i restauracje. Drogo, drożej niż Penang czy Langkawi. Wybieramy pierwszą po lewej knajpę u Hindusów, jest pysznie. Później robimy sobie spacer najłatwiejszą i najkrótszą leśną ścieżką w okolicy Tanah Rata (jungle trail path).
Najpierw mija się plac zabaw:
Image
Potem szkołę (ciekawy znak drogowy):
Image
A potem już jest sobie ścieżka nad jakiś wodospad:
Image

Cały spacerek, łącznie z powrotem do centrum, zajmuje nam ok 60 minut. Wracamy do naszego pensjonatu i na komputerze planujemy zwiedzanie Kuala Lumpur (są dwa dostępne komputery + wifi).

04.XI
Po śniadaniu po nas (i po Fabiana, który z braku innych opcji jedzie z nami) podjeżdża klasyczny biały stary klasyczny land rover. W środku jest nasz przewodnik oraz 4 innych turystów (także z Niemiec). Przewodnik nam tłumaczy, że wszyscy tutaj mają land rovery, bo auta są praktycznie niezniszczalne.
Image
Plan wycieczki jest następujący: najpierw pola herbaciane, potem najwyższy-w-okolicy-szczyt, potem spacer po lesie a na koniec plantacja herbaty.

Wycieczka jest generalnie rzecz biorąc słaba. Pola herbaciane ok, ale to mogę sobie sam zaliczyć, wjazd terenówką na górę z masztami telekomunikacyjnymi też nie powala, spacer po lesie słaby, bo nie było mgły, i było dość zwyczajnie (w Polsce podobne lasy widziałem), no i na koniec plantacja BOH. Więc może wymienię ciekawostki, które zapamiętałem z wycieczki, a potem będą zdjęcia.
- pola herbaciane mają na zdjęciach różne odcienie zieleni. nie zależy to od tego, jak padają promienie słoneczne, tylko od tego, czy jasne młode liście zostały akurat zebrane, czy też nie
- Malezja nie eksportuje herbaty, ledwo im starczy na własny rynek
- w Indiach/Sri Lance zbiera się ręcznie herbatę. Tutaj kobiety, które zbierały i gadały i były mało efektywne zastąpiono facetami, którzy we dwóch jadą maszyną i strzygą herbatę.
- aktualnie w Malezji ostały się tylko dwie plantacje, wszystko inne popadało i zamieniono na szklarnie z pomidorami i innymi warzywami
- wysoko w Cameron Higlands (np. w mossy forrest) nie ma zwierząt -> nie ma krwi -> nie ma pijawek i komarów. Niepotrzebna była nam mugga.
Przewodnik fajnie objaśnił proces przetwarzania herbaty więc na końcu w prawdziwej fabryce, którą można zwiedzić, wszystko było dla nas jasne i czytelne.

Sesje zdjęciowe na plantacji:
Image
Image
Podjazd na szczyt:
Image
Wieża widokowa na szczycie:
Image
Mossy forrest:
Image Image
Fabryka herbaty:
ImageImage
I nasz pojazd:
Image

To już prawie koniec opowieści. Wracamy do Tanah Rata ok 13-tej, z naszego pensjonatu miła właścicielka (mama naszego fana piłki nożnej) zabiera nas swoim autem do centrum, po co mamy dźwigać ciężary. Tego dnia szukamy taniego jedzenie, znajdujemy nieco z boku "centrum straganowe", standard średnio-niski.
Image
Jedzenie mi smakuje, ale w powietrzu coś capi, więc szybciej niż bym tego oczekiwał kończymy posiłek i idziemy czekać na nasz autobus.

Horror
I teraz obiecany horror. Ponieważ przychodzimy na dworzec autobusowy dużo przed czasem (a oczywiście nie można pojechać innym autobusem), mamy całe 2h na obserwowanie wszystkiego co się tam dzieje. Nasz autobus podstawia się godzinę przed odjazdem. Po chwili przyjeżdża busik i dwóch miłych panów, którzy coś zaczynają przy autobusie kombinować. Z zewnątrz mi to wygląda tak: nie działają wszystkie hamulce, a z pewnością "ręczny". Panowie walczą 30 minut i odjeżdżają niepocieszeni. Pytam się babki z biura tej linii czy wszystko jest ok z autobusem i oczywiście dostaję potwierdzenie: "yes, ok ok, it's standard procedure". Ja tam ich nie wiem, ale doskonale zdaję sobie sprawę, że czeka nas podróż z 1500 m n.p.m. do 0 m n.p.m., i że niechybnie odbędzie się to na krótkim, acz pełnym serpentyn odcinku drogi. I ten odcinek jest straszny. Hamulce działają na szczęście, gdyby nie one, to miejscami jest przepaść na kilkaset metrów turlania się naszego autobusu w dół. Po 30 minutach Marta ma dość, jest blada i chce wysiąść. Autokar jest strasznie miękki (zawieszenie) i ciągłe hamowanie i zakręty powodują, że buja nami niemiłosiernie. Na szczęście jakoś jest to tak obliczone, że ostatni kurs jest o 17-tej, tak aby przed zmrokiem zjechać na niziny. I rzeczywiście, kończą się serpentyny, zapada zmrok. W ciemności nie wyobrażam sobie jak autobus mógłby ten odcinek bezpiecznie pokonać.

Podsumowanie: dojazd - słabo, na miejscu - słabo, bez szału, powrót - tragedia. Wniosek: gdybyśmy mieli jeszcze raz planować naszą podróż, raczej Cameron Higlands wypadło by z listy w pierwszej kolejności.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#14 PostWysłany: 13 Lut 2015 23:12 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1676
Loty: 199
Kilometry: 453 204
srebrny
Odcinek 6. Kuala Lumpur. ... w wielkim mieście.
04.11. 19:00
Po przebojach na górskiej drodze oraz sportowej jeździe po autostradzie około 19-tej docieramy do Kuala Lumpur. Jest to nasz ostatni etap podróży, jest wtorek, a w czwartek o północy odlatujemy do domu. W Kuala Lumpur postanowiliśmy skorzystać (również) z Airbnb - znaleźliśmy gospodarza, który wynajmuje apartamenty (czyt. kawalerki) w nowiutkim apartamentowcu z basenem na dachu. Infiniti pool może nie tak wypasiony jak w Singapurze, ale i tak robi wrażenie:
https://www.airbnb.pl/rooms/1099279?s=tl2G

Oczywiście do naszego miejsca noclegu jakoś trzeba dotrzeć. Autobus przywozi nas na dworzec autobusowy (jechał przez KL Sentral, ale nie wysiadaliśmy), wiem, że musimy łapać metro, ale nie jest to takie proste. Wysiadamy. Znowu jest duszno, do tego tłumy ludzi, sporo policji. Wiem, że do naszego spania mamy 4km, ale niestety nie znajduję na dworcu stanowiska z biletami na taksówki, a taksiarz z ulicy rzuca cenę nie do zaakceptowania. Idziemy szukać metra, delikatnie gubimy drogę (w sensie - była stacja bliżej niż ta, do której powędrowaliśmy). W końcu znajdujemy metro - wsiadamy na Pasar Seni, ale wiem, że na Masjid Jamek mamy zmienić linię - nasz cel to stacja PTWC.
Z rozpiski naszego hosta wiem, że jego nie będzie na miejscu (mamy kod do drzwi), i że bez samochodu jest trudno tam trafić, i najlepiej brać taksówkę. No więc w metrze zagaduję jedynego faceta (biały, w garniturze, wraca z pracy) i pytam o Regalia, a on na to, że tam mieszka i nas zaprowadzi, bo jest remont i normalnie nie da się wejść. Fuks :)
Po drodze Hiszpan jak się okazuje trochę nam opowiada o KL i prowadzi takim fajnym zadaszonym chodnikiem nad ziemią - mówi, że jest dalej troszkę, ale bezpiecznie i nie pada. Ostatnie 30 metrów do recepcji jest dość zabawne, najpierw trzeba zejść z chodnika w stronę stacji trafo, potem po malutkich betonowych schodkach zejść 10m w dół do poziomu drogi, potem wejść do garażu i powiedzieć ochronie, że idzie się do recepcji na poziom '2'. No i jesteśmy. Na recepcji wpisują nas do księgi gości i portier otwiera nam windę - przyciski reagują tylko po użyciu karty magnetycznej. Jedziemy na piętro 35. Tam otwieramy potężne drzwi (3m wysokości) przy użyciu kodu do zamka i już, jesteśmy na miejscu. W środku czeka nas ciastko, herbata i karta magnetyczna - już portier nie będzie potrzebny. Resztkami sił idziemy sprawdzić, czy basen działa - w tym celu trzeba zjechać na dół, wyjść do atrium i tam złapać dedykowaną windę, która ma tylko przyciski 2 i 40. Jest już późno, basen czynny do 21-szej tylko, ale fotkę można machnąć, a co:
Image

05.11 7:00
Następnego dnia wstaję wcześnie rano, żeby zorganizować normalne śniadanie dla Marty, która ma już dość Nasi Lemaków. Okazuje się, że jest to bardzo skomplikowane zadanie, bo w okolicy nie ma żadnego sklepu, ale to żadnego. Idę do stacji metra, a potem dalej prosto w miasto. Łącznie ze 2 kilometry. Znajduję ichnia żabkę, ale wyposażenie słabo, chleb tostowy drogi, jakieś jajka, masło. Idę dalej, innych sklepów brak, ale oczywiście cała masa street food - trudno, Marta dostanie tosty, a ja sobie kupuję lokalne śniadanie. Wracam do apartamentu, jemy co mamy i pora ruszać w miasto.
Planów konkretnych nie ma. Ja mam wielką ochotę na prawdziwy bazar i cichą nadzieję na to, że znajdę duriana. Wieczorem (19:00) mamy wizytę na szczycie Petronas Towers (bilety kupione w jeszcze w Polsce, przez Internet na pokładzie Polskiego Busa).
Ruszamy piechotą w stronę Chow Kit - tam wg przewodników jest "wet market". Bazar rzeczywiście jest, ale nie jest duży, ciasno, to samo co wszędzie, dużo szmat i trochę jedzenia. Duriana brak. Zwijamy się, pora zabrać się za właściwe zwiedzanie, chcemy zacząć od Merdeka Square, z Chow Kit najszybciej nam tam będzie dotrzeć kolejką Monorail. I tutaj dla mnie rozczarowanie - sam Monorail bardzo efekciarsko może wygląda, ale jest strasznie mały, do pierwszego nie udaje nam się wejść. Jedzie toto wolno, ciasne i nie pierwszej nowości. Widoki - to zależy, miasto w budowie, koparki rozwalają wielkie biurowce po to, aby w tym miejscu wybudować coś jeszcze większego. Mała przesiadka z Monorail na LRT i jesteśmy na przystanku Masjid Jamek.
W przewodniku można przeczytać, że Masjid Jamek to jeden z najstarszych i najważniejszych meczetów w KL. Niestety, wrażenia takiego nie robi - ginie na tej swojej wysepce, jakieś rusztowania, kolory wyblakłe - zupełnie nie zachęca :), a i my nie mamy w planach meczetów, więc idziemy dalej. Jak widać na obrazku - ginie w tle:
Image

Dochodzimy do ich najważniejszego placu - Merdeka Square. To tutaj niejako ogłoszono niepodległość - opuszczono flagę brytyjską, a wciągnięto na maszt flagę Malezji. Tutaj sobie organizują różne defilady i tutaj obchodzą święto niepodległości. Jest też centrum informacji turystycznej, gdzie można sobie zrobić klasyczne zdjęcie:
Image

Centralnym punktem placu jest maszt z flagą - jeden z najwyższych na świecie (97 m).
Image

Poza tym przy placu mieści się pałac sułtana:
Image Image
W pałacu jest darmowa wystawa "Heritage of Malaysia". Znowu heritage. Wystawa słaba, ale przynajmniej możemy sobie obfotografować plastikową raflezję :)
Image

Z Merdeka Square udajemy się na zakupowe łowy - córeczki nie wybaczą nam, jeśli pojawimy się w domu bez prezentów, udajemy się zatem do Central Market. Jak się okazuje, nie znajdziemy tam nic dla naszych dzieci, ale za to można w końcu sfinalizować zakupy batikowe - Marta jest bardzo wybredna, babka dla trzech szali dwoi się i troi, przynosi inne kolory z innych stoisk, ale na końcu daje dobry rabat i wszyscy są zadowoleni.
Image

Przy okazji na piętrze Central Marketu jest duża "restauracja", czyli dużo stolików i kilkanaście stoisk z jedzeniem. Wygląda to ładnie, na tyle, że jutro też tu przyjdziemy - nie śmierdzi i nie ma syfu jak na ulicy, a poza tym jest tanio i smacznie.
Image

Po posiłku udajemy się szukać prezentów dla córeczek do China Town. Tutaj jest strasznie :), tylu nachalnych ludzi dawno nie widziałem, wszystko chcą mi sprzedać, ceny z czapy, odchodzisz, cena spada o połowę, aby potem spaść jeszcze 4 razy. Ale wszystko tak badziewne, że strach brać do walizki do samolotu bo i tak się rozpadnie.
Image Image Image

W końcu tego dnia nic tutaj nie kupujemy, za duże badziewie jak na nasze wymagania, może poszukamy czegoś w okolicy Petronas Towers - w końcu KL to miasto zakupów. Łapiemy LRT do stacji KLCC.
Image

Tutaj następuje średnio atrakcyjny fragment naszej wycieczki. Nie mamy za bardzo koncepcji co ze sobą zrobić, zakupy jednak odpadają, bo wszystko tutaj to wielkie sieciowe galerie handlowe - połowa marek znana z Polski, a i tak wszystko drogie i nie w naszym "targecie". Błądzimy trochę aby w końcu łapać LRT i kolejkę podmiejską i jechać do jakiegoś supermarketu (w sumie nie wiem po co), aby wrócić do KLCC wieczorem. Na 19-tą mamy wycieczkę na górę :) - godzina 19 była polecana w internecie, więc tak też brałem rezerwację, ale szczerze odradzam tę porę. Pogoda była brzydka, jak byliśmy w połowie (na mostku) to jeszcze było jasno ale słabo coś widać, a na górze była już noc - liczyłem na zachód słońca, ale nic z tego nie wyszło.
Sam wjazd na górę drogi, cóż, ale to jedno z takich miejsc jak figura Chrystusa w Rio - nie można nie zaliczyć. Czasu jest wystarczająco dużo na górze, ale obsługa wszystkiego pilnuje i tak nie zamarudzi się dłużej, niż się by chciało.
Image Image Image

I to w sumie ostatnia atrakcja tego wieczoru. Zjeżdżamy na dół, pada, robimy sobie serie selfie przed wieżami Petronas i łapiemy LRT do domu. Jutro ostatni dzień, a my ciągle nie załatwiliśmy prezentów i basenu. Jak to wszystko upchnąć...

06.11 07:00
To już ostatni dzień, więc trzeba wszystko załatwić jak należy. Najpierw sesja foto na basenie :)
Image

Potem robimy sobie wycieczkę na prawdziwy azjatycki bazar, ale o tym będzie osobna opowieść :)

Potem wracamy do chinatown, i kupujemy badziewie dla naszych córek.
Potem wracamy do Central Market na obiad.
Image Image
Z koktajlem to Marta tutaj się nacięła - wcześniej papaya salad nie było taką papają jak nam się wydawało, więc Marta tutaj zamówiła koktajl cucumber and lemon. No i ogórek był ogórkiem. :D

Potem jedziemy do KLCC - chcemy zostawić plecaki w szatni w akwarium i pooglądać rybki. Niestety, nie da się tak (brak szatni), więc odpuszczamy akwarium i jedziemy w KLCC do ichniego centrum Kopernik - Petrosains (uwielbiam angielsko-malajski). Nie jest to szałowe miejsce, ale przynajmniej na godzinę pozbywamy się ciężkawych plecaków.

Potem łapiemy metro do KL Sentral skąd chcemy jechać na lotnisko. I tutaj dwie ciekawostki - po pierwsze - KLIA Express i KLIA Transit (szybki i wolny) kosztują tyle samo. I jest to spora cena - dużo więcej, niż się spodziewałem - 35 MYR, drogo jak na tamte standardy, ale nie mam pomysłu na nic innego więc zostaje Express. Na lotnisko dojeżdżamy z dużym wyprzedzeniem, nadajemy więc nasz plecak na rejestrowany i idziemy jeść. I tutaj wielkie rozczarowanie - część jedzeniowa na KLIA jest hmmm taka jak na Okęciu - syf i drogo. Dość, że zamawiam jakiś indyjski zestaw dla Marty i dostaję udko z mikrofali i zdechłe lassi. Wtopione 15 MYR, trudno, idziemy łapać transport na KLIA2 do sprawdzonej jadłodajni. Tutaj ciekawostka - już nie jest tak olśniewająco jak pierwszego dnia (bo już swoje zjedliśmy w Malezji i nam się poziom wymagań przestawił), ale nadal jest przyzwoicie. No i bingo - mają deser z Durianem.
Durian jest paskudny, ja zjadam połowę po czym dostaję zakaz jedzenia reszty, bo Marta nie będzie chciała ze mną wracać jednym samolotem. Fakt, jest to parszywe w smaku, zdecydowanie nie moja bajka (i zdaje się, że jedliśmy do w cieście na Langkawi tydzień wcześniej).

Po wszystkich perypetiach jeszcze telefon do Polski (żyjemy, zaraz lecimy), stres przy gate (bo naszego KLM B777 nie ma, za to stoi piękny B777 w barwach pechowych linii lotniczych). Na szczęście nasz B777 przylatuje nieco spóźniony z Jakarty i około północy jesteśmy już na swoich miejscach. Czeka nas kolejna radosna noc w przestworzach. Na szczęście nie ma 100% obłożenia, facet przed nami ma silver status w KLM więc biorą go do klasy Eco+, jego kolega ma do dyspozycji 3 miejsca, u nas nie ma trzeciej osoby w naszej grupie foteli więc z Martą mamy 3 fotele do spania, jakoś damy radę.
Image
Serwis słaby, ale trudno, nie ma co marudzić.

W AMS jesteśmy o czasie, sprint lekki po terminalu, i łapiemy samolot do WAW. Niestety, nasz plecak nie ma tyle szczęścia i nie łapie samolotu do AMS, o czym dowiadujemy się na Okęciu. Trudno, kurier przywiezie go do moich rodziców w Wielkopolsce, na jutro. Nam zostaje jeszcze skorzystanie z mercedesa za 1.000.000 zł w ramach kursu Blacklane z Okęcia na Młociny i długi i nudny jak flaki z olejem kurs PB z Warszawy do Wrocławia. Koniec podróży.

W kolejnej części opowiem Wam o bazarze. A jako suplement podam koszty, przynajmniej te, które jeszcze pamiętam.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#15 PostWysłany: 13 Lut 2015 23:33 

Rejestracja: 17 Lut 2014
Posty: 104
Loty: 48
Kilometry: 101 952
Fajna relacja. :)
_________________
Image
Góra
 Profil Relacje PM off  
      
#16 PostWysłany: 06 Wrz 2015 22:54 
Awatar użytkownika

Rejestracja: 11 Maj 2014
Posty: 1676
Loty: 199
Kilometry: 453 204
srebrny
Odcinek 7. Bazar i podsumowanie
Przepraszam za odgrzewanie kotleta, miałem brać się za relację norweską, ale wypada zamknąć w końcu ten temat.

Odkąd zaczęliśmy z Martą podróżować gdzieś dalej niż Bieszczady, zawsze ciągnęło nas na bazary. Pamiętam jak pierwszy raz byłem we Włoszech, wiecie, takie pielgrzymko-wycieczki. Wszyscy w planach mięli cały dzień na Capri a my z premedytacją wybraliśmy całodzienne chodzenie bez celu po wąskich uliczkach Neapolu (jakoś nawet nie przyszło nam do głowy, że może być to niebezpieczne). Do dzisiaj mam slajdy (tak tak, prawdziwe slajdy), z tamtejszych bazarów. Potem stało się to już naszym zwyczajem, więc skoro był bazar w Rio, musiał być też nasz bazar azjatycki.

Byliśmy podczas tej podróży na nocnym bazarze na Langkawi, ale podświadomie szukaliśmy czegoś innego. Do tego zależało nam na znalezieniu i skosztowaniu duriana (uparłem się). Chow Kit był niewypałem, więc złapaliśmy metro i jedziemy w kolejne miejsce - Pudu Wet Market.
Myślę sobie, że gdybym mieszkał w KL na stałe, to byłoby miejsce mojego zaopatrywania się w naprawdę świeże produkty.

Zaczyna się niewinnie - wyjście z kolejki, kilka uliczek, telefon do miłośnika/miłośniczki masaży:
Image

Dalej, po przejściu przez ulicę zaczynają się stragany. Najpierw sklepy zoologiczne, czyli rybki różnorakie do kupienia (?):
Image

A potem już wszystko co tylko można sobie wyobrazić, od słodyczy, po bawole poroże; wszystkie możliwe podzespoły z kurczaka, jakieś gotowane breje, żaby, żółwie, kwiaty, zioła, ryby. Ludzie uśmiechnięci, chętnie pozujący do zdjęć. To, co nie sprzedali, ląduje na ziemi, aby stać się chodnikiem. Dla mnie to taka Azja w pigułce (wiem, jeszcze mało Azji widziałem). Co prawda czystość, zapach i wrażenia estetyczne pozostawiają wiele do życzenia, ale zdecydowanie warto było tam pójść.
Kilka fotek z tego miejsca:
Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image Image
Na żywo wygląda to dużo, dużo lepiej :)

Podsumowanie
I pora na małe podsumowanie.
Najpierw hity i kity wyjazdu:
HIT: Koh Lipe - dla mnie top wycieczki. Pierwszy raz na "rajskiej wyspie", do tego jak miesiąc miodowy w pigułce, domek z widokiem na plażę, rafa, biały piasek. Koniecznie kiedyś tam wrócimy.
HIT: Jedzenie - w sumie wszędzie. Tanie (z wyjątkiem kolacji u Chińczyków na Langkawi), pyszne. Dania generalnie dość podobne do siebie, ale mi to absolutnie nie przeszkadzało.
HIT: Zwiedzanie Langkawi skuterem. Polecam każdemu, idealny sposób na całodniową wycieczkę, cena niewielka a przyjemność i elastyczność duża.
HIT: AirAsia - tanie i wygodne przemieszczanie się za niewielkie pieniądze.
HIT: KLIA2 i restauracje, jak na lotnisko tanie i pyszne.
HIT: Pudu Wet Market

KIT: Cameron Highlands. Niestety, to mnie rozczarowało, generalnie jako takie (ok, pola herbaciane ładne, ale te 15 minut zachwytu nie rekompensują zmarnowanego dnia), atrakcje też słabe ("Mossy Forrest tour"). Samo Tanah Rata to komercja, jedzenie drogie, spanie nie najtańsze.
KIT: Penang/Georgetown i cała ta akcja UNESCO. Nic tam wyjątkowego i ładnego, ogólne wrażenie z Penang ratuje pyszne jedzenie i tropical spice garden.
KIT: Zakupy w KL - przynajmniej dla mnie - większość centrów handlowych to prawie to samo co w Europie (te same marki), trudno znaleźć coś fajnego.
KIT: Monorail w KL - tu spodziewałem się czegoś bardziej wypasionego niż mała, ciasna i powolna kolejka na jednej szynie.
KIT: Durian. Paskudny.
KIT: Autokary w Malezji - kiepski stan i dosyć luźne traktowanie rozkładu (np. nikt nie mówi, że trzeba się w połowie drogi przesiadać)
KIT: KLIA (stary terminal) i paskudna restauracja z jedzenie z mikrofalówki
KIT: Petronas Towers - zwiedzanie. Droga atrakcja, raczej taka z "trzeba to zaliczyć", ale zdecydowanie bym nie powtórzył. Do tego 19:00 to beznadziejna godzina na wjazd.

Malaria: napiszę to tutaj. My się nie zabezpieczaliśmy, Malarone wyszło nam za drogo, a Doksycyklinę nam odradzono. I teraz tak - w KL komarów nie spotkaliśmy (ale w apartamencie na wysokości mogło być dla nich za wysoko), w Cameron Highlands też ich za bardzo nie było (w lesie, w górach), a w Tanah Rata były ale można było zamknąć okno.
Niestety najgorzej było na Langkawi, gdzie kilka z nich mimo stosowania Mugga i innych syfów nas dopadło. Skończyło się na moim strachu i po powrocie na badaniu Marty we wrocławskim szpitalu (dostała gorączki po paru dniach po powrocie).

I na sam koniec podsumowanie finansowe, które z uwagi na to, że minął już prawie rok od naszego wyjazdu, będzie dość ogólne.
Bilety KLM WAW-KUL RT (via AMS): 3750 PLN (2 os.)
Bilety AirAsia (KUL-LKW,LKW-PEN): 330 PLN (2 os., jeden bagaż rejestrowany)
Prom Langkawi-Koh Lipe - Langkawi (2 os., 500 PLN)
Noclegi: Castaway Resort - Koh Lipe (2 noce, 320 PLN), nora Sama (50 PLN), Airbnb Mk Langkawi (2 noce, 33 EUR), Airbnb Kuala Lumpur (2 noce, 90EUR), Airbnb Georgetown (2 noce, 74 EUR, drogo w stosunku do tego co było w KL), Tanah Rata - Cameron Highlands - nie pamiętam
Petronas Towers - wjazd na górę (2 os., 175 PLN, kupione w Polsce przez Internet)
Bilety autobusowe: Georgetown-Cameron Highlands 2 os., 80 PLN), CH - Kuala Lumpur (2 os., 70 PLN) - kupione w Polsce przez Internet

Jedzenia nie liczę, każdy ma swoje preferencje. Do tego trochę kasy na komunikację publiczną w KL (nie mają tam biletów na cały dzień, trzeba się męczyć jednorazówkami), skuter na Langkawi, snorkeling na Lipe i Thai Massage :) oraz wycieczka w Cameron Highlands.

Ostatnie zdania podsumowania: było wspaniale. Rajska plaża, pyszne jedzenie, zupełnie inny klimat, ludzie, metropolia. Idealny zestaw na pierwszy raz w Azji. Teraz w kolejce: Kambodża+Wietnam, Chiny, Japonia, Filipiny. Jest z czego wybierać.

Dziękujemy za uwagę. Jakby były jakieś pytania, chętnie dopowiemy to, czego zabrakło.
_________________
R.

Pierwsze raz w Afryce: https://www.fly4free.pl/forum/a-na-koniec-ktos-ci-powie-ze-nic-z-tej-afryki-nie-widziales,213,175117
Pojechaliśmy z nastolatkami w kilkumiesięczną podróż dookoła świata: W sto dni dookoła świata
Góra
 Profil Relacje PM off
5 ludzi lubi ten post.
sylwietta uważa post za pomocny.
 
      
Wyświetl posty z poprzednich:  Sortuj według  
Napisz nowy temat Odpowiedz  [ 16 posty(ów) ] 

Wszystkie czasy w strefie UTC + 1 godzina (czas letni)


Kto jest na forum

Użytkownicy przeglądający to forum: terrop oraz 1 gość


Nie możesz zakładać nowych tematów na tym forum
Nie możesz odpowiadać w tematach na tym forum
Nie możesz edytować swoich postów na tym forum
Nie możesz usuwać swoich postów na tym forum
Nie możesz dodawać załączników na tym forum

Przeszukaj temat:
  
phpBB® Forum Software © phpBB Group